Czy jednak twierdzenie to można odnieść do każdego imperium? Czy są imperia „dobre” i „złe”? Czy walka Polaków z Imperium Rosyjskim była uzasadniona?
Odkąd Edward Gibbon napisał „The History of Decline and Fall of the Roman Empire” (1 wyd. w 1776 r.) imperia pozostają tematem poczytnych książek historycznych. Są też najczęściej ich pozytywnym bohaterem, któremu autor, a za nim czytelnik, dopinguje i którego podziwia. Atrakcyjności imperiów nie zagroziły nawet okrutne dzieje najnowsze. Nie możemy jej jednak wiązać jedynie z monotonią naszej wysoko rozwiniętej cywilizacji, która doprowadziła niektórych do ogłoszenia „końca historii”. Imperia mają w sobie „siłę fatalną” oddziałującą na ludzi niezależnie od czasów i miejsc. Także niezależnie od pochodzenia etnicznego i społecznego, a nawet od miejsca w strukturze władzy owego imperium.
Spoiwo imperium
Jednym z ciekawszych konceptów tłumaczących fenomen imperium jest model „koła bez obręczy” stworzony przez amerykańskiego naukowca ukraińskiego pochodzenia Alexandra Motyla. Wyobraźmy sobie koło od wozu drabiniastego, z którego usuwamy obręcz – to, co pozostaje, to element centralny – piasta – spajający sterczące we wszystkie strony szprychy. Piasta stanowi centrum władzy, a szprychy to kanały komunikacji. W imperium centrum decyzyjne jest zawsze wyraźnie wyodrębnione i nie da się go pomylić z żadną inną strukturą. Ośrodek władzy w imperium musi być dobrze widoczny, aby można go było łatwo utożsamić z całością imperium – najczęściej jest więc nim jedna osoba. Wokół niej istnieje zhierarchizowana struktura odpowiadająca za przekazywanie poleceń i odbieranie oraz analizowanie raportów o ich realizacji. Na końcu każdej ze „szprych” znajdują się wykonawcy poleceń i twórcy raportów o ich realizacji. Wszystko więc zależy od komunikacji między centrum a prowincją (satrapią, gubernią). Do aspektu politycznego i administracyjnego należy dodać aspekt społeczny – podobną strukturę wykazuje również elita imperium – istnieje grupa skupiona w centrum oraz liczne grupy na obwodzie. Najwybitniejsi z owych elit prowincjonalnych trafiają do centrum, gdzie rozpoczyna się ich dalsza kariera. Sytuacja ta wzmacnia więzi polityczne i administracyjne oraz zapobiega wytworzeniu połączenia między grupami obwodowymi, gdy bowiem te dogadają się między sobą, dochodzi do zachwiania pozycji centrum i upadku imperium. W tym wypadku z pomocą przychodzi jeszcze inna cecha imperiów – etniczna, językowa, kulturalna różnorodność prowincji, które dodatkowo są ze sobą często skonfliktowane. Dla ułatwienia zarządzania tą rozległą strukturą konieczne jest wytworzenie odrębnej warstwy kulturowej, która po zinternalizowaniu stworzyłaby imperialną świadomość lub przynajmniej odcisnęłaby ślad na świadomości ludzi pozostających w obszarze oddziaływania imperium.
Agent Jej Cesarskiej Mości
Różnorodność w obrębie imperium ma także nieco inny wydźwięk. Proponuję tym razem przypomnieć sobie lekturę z dzieciństwa – przygodową powieść Rudyarda Kiplinga „Kim”. Tytułowy bohater to mały Irlandczyk, który znalazł się w Indiach dzięki obecności tam brytyjskiej armii, gdzie służył jego ojciec. Osierocony, szybko dostosowuje się do warunków go otaczających i staje się zwinnym ulicznikiem. Trafia jednak znów na „czerwone kurtki”, a kapelani wojskowi oddają go do szkoły z internatem. Następnie wpada w oko brytyjskiemu majorowi, który znajduje w nim świetny materiał na wywiadowcę. Rozpoczyna pełną przygód służbę, poznaje hinduskiego maga, dzikiego Afgańczyka, handlarza końmi oraz kilka innych niezwykle ciekawych figur (o romantycznej znajomości z pewną Tybetanką – głową poliandrycznej rodziny – tylko napomykam), z których każda wnosi swój wkład w… bezpieczeństw o Imperium Brytyjskiego. W zasadzie nie tylko ludzie, ale także cała mądrość Wschodu (czy, jak chcą inni, wschodnia przebiegłość) służy Imperium. To oczywiście fikcja stworzona przez Kiplinga, Brytyjczyka, który za swe rodzinne miasto uważał… Bombaj. Piewca Imperium Brytyjskiego niezwykle zgrabnie ujął także istotę funkcjonowania imperium. Oto podczas parady oddziałów armii Indii jeden z zaproszonych wodzów afgańskich pyta jednego z hinduskich oficerów:
„– Powiedz mi, jakimi środkami osiągacie takie cuda?
– Wydano rozkazy i spełniono je! – odrzekł oficer krótko.
– Jak to? Czyż i zwierzęta rozumieją rozkazy?
– Są równie, jak ludzie, posłuszne! Muł, koń, słoń i wół są powolne przewodnikom, przewodnik słucha sierżanta, sierżant porucznika, porucznik kapitana, kapitan majora, major pułkownika, pułkownik brygadjera, który ma pod rozkazami trzy pułki, brygadjer generała, ten zaś słucha wicekróla, który jest sługą cesarzowej Indyj. To cała tajemnica!”.
„Warsztat świata”
Tajemnicą Imperium Brytyjskiego, wbrew powyższemu cytatowi, nie było jednak wzorcowe posłuszeństwo. Można zaryzykować tezę, że wręcz przeciwnie. To raczej z trudem kiełznana wolność Anglików, Szkotów i Walijczyków umożliwiła zbudowanie takiej struktury. Szybki rozwój gospodarczy był silnie związany z „nadprodukcją” elit – ludzi posiadających inwencję, wykształcenie i wielkie ambicje. Od korsarza Francisa Drake’a, przez faktora Brytyjskiej Kompanii Indii Wschodnich Roberta Clive’a, właściciela kopalń diamentów Cecila Rhodesa, aż po oficera, wagabundę T. E. Lawrence’a, rozwój Imperium Brytyjskiego odbywał się w sposób niemal spontaniczny, choć nie bez wsparcia metropolii. Nawet ideologia imperialna w Wielkiej Brytanii powstała jako skutek uboczny wewnętrznych sporów politycznych – dobry sposób na utrzymanie wyborców przez partię konserwatywną. W zasadzie można odnieść wrażenie, że im bardziej administracja państwowa angażowała się w sprawy imperium, tym gorzej dla tego ostatniego. W tym duchu należy traktować pisarstwo Kiplinga – jako niczym nieskrępowaną twórczość wybitnej jednostki, niepozbawioną co prawda imperialnego patosu, ale dzięki owej wolności wytrzymującą próbę czasu.
Potomek „carskiego Murzyna”
Pozostawmy jednak Brytyjczykom osąd nad utalentowanym trubadurem Imperium Brytyjskiego. Postarajmy się znaleźć kogoś bliższego nam i naszej historii. Fascynację imperium odnajdziemy przecież u Aleksandra Puszkina, którego o propagandowe zapędy trudno podejrzewać, jako że sam był przez pewien okres zesłańcem do „przeklętego Kiszyniowa”. Jednak ten przyjaciel wielu osiadłych w Petersburgu Polaków, namiętnie kochający się w polskiej arystokratce, w słynnym wierszu „Oszczercom Rosji”, powstałym podczas wojny z polskimi powstańcami, z wyraźną dumą pisze:
„Może nas mało? Może mała ta ojczyzna?
Zali od Permu do Taurydy
Od chłodnych fińskich skał
Po skwarny brzeg Kolchidy
Od wstrząśniętego Kremla wrót
Po Chin znieruchomiałych ściany”.
W wersach tych słychać echa niedawnego triumfu nad Napoleonem, ale i fascynację rozległością imperialnej „ojczyzny”. Kipling i jego czytelnicy należeli do pokolenia wychowanego na propagandowej dumie imperialnej wprowadzonej do brytyjskiej polityki przez premiera Benjamina Disraelego. Na początku XIX w. w Rosji nikt nie uprawiał tak szerokiej propagandy imperium. Być może zadecydowały względy osobiste. Puszkin w swej historii rodowej ma Abisyńczyka przywiezionego przez cara Piotra I ze Stambułu, wykształconego we Francji na inżyniera i osiadłego w Rosji z rangą generała. Historia prawdziwa i niczym nieustępująca Kiplingowskiej fikcji. Jednak i nie tu poszukiwałbym źródeł dumy imperialnej u przedstawiciela rosyjskich elit. Imperium Romanowów najwięcej chyba w tej mierze ma do zawdzięczenia genialnej Katarzynie II, czyli Zofii księżniczce Anhalt-Zerbst.
Sekret carycy
Księżniczka Zofia była osobą bardzo inteligentną i ambitną. Kiedy została wybrana na żonę dla następcy carskiego tronu, ochoczo spełniła wszelkie wymagania związane z konwersją na prawosławie i nauką rosyjskiego. Władzę przejęła w sposób zupełnie nielegalny – na drodze pałacowego zamachu stanu. Zarówno pochodzenie, jak i sposób objęcia rządów nie przeszkodziły jej w ciągu kilku lat stać się uosobieniem Rosji, tak dla swych poddanych, jak i zachodniej publiczności. Osiągnęła to, z jednej strony wzorując się na zachodnioeuropejskiej monarchii oświeconej, a z drugiej czyniąc z Petersburga promieniujące na całe imperium centrum cywilizacyjne – stolicę Północy. Patronem swych działań uczyniła Piotra I, lecz osiągnęła dalece doskonalsze efekty niż jej wielki poprzednik. Przede wszystkim umożliwiła i podtrzymywała rozwój własnej – rosyjskiej – elity intelektualnej. Nie zaniedbywała oczywiście rozwoju armii i administracji, jednak uwolniła szlachtę od obowiązku pełnienia służby w określonej randze. Dzięki niej sytuacja rosyjskiej szlachty stała się bliższa statusowi szlachty zachodnioeuropejskiej, o tyle że zaczęła ona funkcjonować jako stan. Poza tym starała się zainteresować szlachtę zagadnieniami prawnymi i edukacyjnymi. Jednak jej działalność polegała głównie na tworzeniu przedstawicielstw i komisji, które nie miały żadnej realnej władzy i niewielki wpływ na decyzje podejmowane przez carycę. Tu pozostawała głównym decydentem, o którego łaski zabiegał liczny dwór będący konglomeratem układów politycznych i towarzyskich. Wiele natomiast uczyniła dla westernizacji przestrzeni rosyjskich miast, głównie Petersburga, prowadząc przemyślany mecenat państwowy w architekturze i sztuce. W tym miejscu trzeba przypomnieć stwierdzenie Pierre’a Chaunu, że rozmach owych działań nie przekraczał skali niemieckich elektoratów – kilkadziesiąt tysięcy w miarę wykształconych urzędników i ludzi pióra, 2–3 mln poddanych, szlachty, kupców i mieszczan róznych kategorii, oraz 20 mln chłopów, nad którymi władzy bezpośredniej Katarzyna nie miała i których w swych modernizacyjnych planach w ogóle nie brała pod uwagę. To jednak wystarczyło, by zachwycić „republikę filozofów” i przyznać sobie prawo do cywilizowania nie tylko ludów azjatyckich, ale i szlachty Rzeczypospolitej.
Fatalne zauroczenie
Trudno wyjaśnić, co takiego stało się w drugiej połowie XVII w., że polsko-litewska szlachta przestała służyć sobie, a zaczęła służyć władcom państw sąsiednich. Nie można oczywiście zupełnie potępić działań polskich polityków doby saskiej, którzy prowadzili skomplikowaną politykę w gwałtownie zmieniającym się układzie politycznym. Upadek Szwecji, triumf Prus, agonia Turcji i systematyczny oraz nieubłagany rozrost Imperium Rosyjskiego były wydarzeniami trudnymi do ogarnięcia przez „statystów” Rzeczypospolitej. Byli oni pozbawieni jakiegokolwiek aparatu biurokratycznego, który mógłby choć magazynować i przetwarzać informacje na potrzeby decydentów. Politykę prowadzono w sposób anachroniczny, w porównaniu z sąsiednimi mocarstwami – amatorski. Na domiar złego, w Rzeczypospolitej brakowało wielkich osobowości, mężów stanu, choćby na miarę kanclerzy i hetmanów Srebrnego Wieku. Tym silniej jednak wśród tych, którzy aspirowali do kierowania Rzecząpospolitą, wzrastał podziw dla sąsiadów. Im bardziej Rosja parła na Zachód, tym bardziej polska magnateria ulegała fascynacji jej potęgą. Podziw, kompleks niższości wobec Zachodu i Rosji, pozbawiona politycznych podstaw ufność do tej ostatniej skupiły się w jednej osobie, która, w dodatku, poczuła się mężem opatrznościowym Rzeczypospolitej. Mowa tu oczywiście o Stanisławie Auguście Poniatowskim. Jego ocena jest przedmiotem wielowiekowego już sporu historyków. Jedno pozostaje pewne – jego zasadnicze błędy wynikały z wyżej wymienionych cech jego światopoglądu.
Janczarzy Romanowych
Następne pokolenie wychowane w rosyjskim protektoracie nie mogło, z chwalebnymi wyjątkami, nie ulec fascynacji imperium. Nie brakło w nim jednostek wybitnych, nie brakowało także kandydatów na pomniejsze stanowiska aparatu państwowego. Dzieło Komisji Edukacji Narodowej zostało jednak niemal w całości skonsumowane przez Imperium Rosyjskie. Adam Jerzy Czartoryski, który był ministrem spraw zagranicznych Imperium, jednym z architektów III koalicji napoleońskiej i reformatorem szkolnictwa w jego zachodnich guberniach, jest najwybitniejszym przedstawicielem tego pokolenia. Dało im ono wreszcie to, czego wzbraniała Rzeczpospolita: stanowisko, na którym mogli realizować swe, bardzo zresztą chwalebne, ambicje, bez oglądania się na rzesze zacofanej szlachty. Wreszcie, magnat mógł stać się arystokratą. Przestał być zakładnikiem swej klienteli, a stał się – w wypadku wysłanych „pod zastaw” rodowych majątków Czartoryskiego i Lubeckiego nawet dosłownie – zakładnikiem imperium.
Rosyjska arka
Wśród wiernych sług imperium nie zabrakło również przedstawicieli rodzącej się inteligencji. Najbarwniejszym może przykładem jest Józef Kalasanty Szaniawski. W młodości przedstawiciel polskich jakobinów, a więc grupy najbardziej radykalnych insurgentów 1794 r., podziwiających rewolucję francuską, potem jeden z pierwszych konspiratorów po 1795 r., na przełomie wieków uległ wpływowi niemieckiego idealizmu (studiował w Jenie), porzucił rewolucyjny i konspiracyjny czyn na rzecz pilnego obserwowania przemian ducha historii. Dzięki przyjaźni z Adamem Jerzym Czartoryskim znalazł się we władzach Królestwa Polskiego i stopniowo uznał Imperium Romanowych za ostatni bastion chrześcijaństwa przeciw siłom rewolucji. Choć Szaniawski jest osobistością wyjątkową i wyróżniającą się wykształceniem na tle elit polskich tamtego czasu, trzeba jednak powiedzieć, że popełnił on dość powszechny wówczas błąd. Mianowicie pomylił brutalną siłę imperium z jego cywilizacyjnym posłannictwem. Tak jak francuscy filozofowie dostrzegli w Katarzynie II oświeconą przewodniczkę narodów Północy, tak jak Polacy z zachodnich guberni widzieli w Aleksandrze I „liberalnego monarchę”, tak w okresie Królestwa Polskiego jego elita uznała carski autorytet za reprezentację Opatrzności. Tak ukształtowany światopogląd pozwolił Szaniawskiemu stanąć na czele cenzury w Kongresówce, a następnie, po upadku powstania listopadowego, zasiąść w składzie Sądu Kryminalnego mającego osądzić jego przywódców. Wielu podobnie myślących nie zapisało się w historii z imienia i nazwiska, jednak to dzięki nim feldmarszałek Iwan Paskiewicz, książę warszawski, rządził Kongresówką niczym pierwszą lepszą rosyjską gubernią przez długie 24 lata.
Odnaleziona tożsamość
Krótkotrwałe ożywienie idei narodowej w latach 1856–1864 wystarczyło jednak, by tysiące carskich oficerów i urzędników (między nimi: Jarosław Dąbrowski, Zygmunt Sierakowski i Romuald Traugutt) zerwało ze służbą Imperium. Ich ciągle podawany w wątpliwość triumf polegał przecież głównie na wyrwaniu się z uspokajających i zniewalających jednocześnie objęć caratu oraz zaryzykowaniu wzięcia spraw polskich we własne ręce. Nagle okazało się, że można przeciwstawić się Imperium, zerwać z demoralizującą hipokryzją lokaja we własnym domu. Nie wchodząc w szczegóły historyczne – podziały ideologiczne, spory polityczne, niezbyt chwalebne rozgrywki personalne – podczas tych kilku lat możemy w Kongresówce obserwować fenomen społeczeństwa obywatelskiego. Choć fenomen ten nie nosił wówczas swej dzisiejszej nazwy, to wszyscy weń zaangażowani choć na chwilę poczuli wielką przewagę, jaką mieli nad caratem. Mit Imperium Rosyjskiego jako narzędzia postępu czy może wyraz ducha historii upadł. Polacy – choć jedynie na moment – znów poczuli, że bliżej im do Zachodu niż do petersburskiego, imperialnego centrum.
Siła imperialnego bezwładu
Choć zauroczenie Imperium minęło, to na kolejnych czterdzieści lat Polacy ulegli wielkiej sile imperialnego bezwładu. Zesłani tysiącami na Sybir wkrótce stali się jedną z najaktywniejszych grup cywilizujących te tereny. Opiewane przez Puszkina wielkie przestrzenie wciągnęły ich. Nienazwane łańcuchy górskie, niezbadane rzeki i jeziora, różnorodność etniczna zamieszkujących tam ludów podziałały na zesłańców postyczniowych. Odkrycia geologiczne Jana Czerskiego, Aleksandra Czekanowskiego, badania nad fauną Bajkału Benedykta Dybowskiego, badania nad Ajnami o pokolenie młodszego Bronisława Piłsudskiego są ważnymi osiągnięciami światowej nauki. Dały nam one kilka nazw uwzględnianych na mapach świata – a stało się to w ostatniej chwili, kiedy niewiele już pozostało do odkrycia. Oprócz szlachetnych zajęć naukowych Polacy na Syberii dali się poznać jako przedsiębiorcy. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tu Alfons Koziełł-Poklewski, który prowadził interesy na całym obszarze Syberii, wprowadził na jej wielkie rzeki statki parowe, fundował szpitale i kościoły. Opowieść o polskich zdobywcach Sybiru przemawia do wyobraźni także i dzisiaj. Warto jednak przypomnieć, że w tym samym czasie carat pracował wytrwale nad likwidacją resztek polskiej autonomii i rusyfikacją naszego narodu. Olbrzymie przestrzenie, zróżnicowanie poszczególnych prowincji pozwalały mu jednak na prowadzenie elastycznej polityki względem Polaków, którym o wiele swobodniej studiowało się na uniwersytetach w Kijowie, Petersburgu czy Dorpacie niż na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim. Ciągły deficyt kandydatów do kadr zarządzających olbrzymim imperium związany ze słabością rosyjskich elit powodował, że mniej ambitni, ale za to wykształceni Polacy nadal byli ważnym składnikiem carskiej biurokracji, szczególnie jej niższych pięter. Jak wykazał prof. Andrzej Chwalba, Polacy nawet w okresie największego nasilenia walki z polskością – w latach 80. i 90. XIX w. – zajmowali większość stanowisk w aparacie biurokratycznym Priwislenskiego Kraju. Sytuacja z okresu paskiewiczowskiego powtarzała się – imperium znów zatriumfowało.
Umarło imperium, niech żyje imperium!
Imperium Rosyjskie upadło, kiedy dla jego elit stało się oczywiste, że jest tworem anachronicznym. Centrum decyzyjne ogarnął marazm, który spowodował, że prowincje wyprzedziły je, organizując własne elity polityczne o dużym wpływie na społeczeństwo. Potomkowie owych 20 mln chłopów, na których nie zwracała uwagi Katarzyna II, nie byli w stanie żyć dla chwały Imperium i cara. Radykalizowali się wszędzie tam, gdzie mieli szansę zetknąć się z ideami socjalizmu i komunizmu – w miastach, fabrykach i w armii. W prowincjach zatriumfowała ideologia narodowa. Polacy po latach posuchy doczekali się wreszcie przywódców politycznych wielkiego formatu, którzy bez kompleksów podjęli rozgrywkę z Imperium Rosyjskim. Przewaga polskiej myśli politycznej i społecznej nad rosyjską znalazła potwierdzenie w wydarzeniach roku 1905 i I wojny światowej. Polską odpowiedzią na dezintegrację Imperium stała się integracja narodowa, która zaowocowała dwudziestoma latami niepodległości. Jednak „fatalna siła” wschodniego imperium podziałała po raz kolejny. Znowu zawładnęła wyobraźnią zachodnich elit, które zobaczyły postęp cywilizacyjny, nie chciały jednak dostrzec, że jego „paliwem” były, jak poprzednio, wolność i w o wiele większej niż poprzednio skali – ludzkie życie.