22 czerwca 1940 r. świat obiegła piorunująca wiadomość. O godzinie 18.50 gen. Wilhelm Keitel, reprezentujący stronę niemiecką, i gen. Charles Huntziger, w imieniu Francji, podpisali w Compiègne układ o separatystycznym zawieszeniu broni – wbrew warunkom obowiązujących układów sojuszniczych z Wielką Brytanią i Polską. Francja padła. Klęskę sojusznika skwitował z typowym dla siebie sarkazmem premier Winston Churchill: „Godnym zastanowienia jest fakt, że nasi przyjaciele prędzej umierają niż nasi wrogowie”.
Anglia pozostała osamotniona ze swoją silną flotą i nowoczesnym lotnictwem, sprytnie oszczędzanym od momentu rozpoczęcia wojny. Wodzowi III Rzeszy Adolfowi Hitlerowi kontynuowanie wojny z Brytyjczykami wcale nie było na rękę. Zamiast planować desant na Wyspy Brytyjskie wolałby podpisać separatystyczny układ pokojowy. Ale administracja premiera Winstona Churchilla była nieprzejednana. 4 czerwca 1940 r. w przemówieniu w Izbie Gmin szef rządu przy Downing Street 10 wygłosił znamienne słowa: „Będziemy walczyć na plażach, na polach, na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach; nigdy się nie poddamy…”.
Na takie dictum Hitler nakazał blokadę Wysp Brytyjskich, ataki Kriegsmarine na bazy marynarki wojennej i okręty, minowanie szlaków morskich oraz podejść do portów, ale przede wszystkim – wywalczenie przewagi w powietrzu celem przygotowanie inwazji (operacja „Lew Morski”). Niemcy wiedzieli, że kluczem do zwycięstwa jest najpierw pokonanie brytyjskich sił powietrznych (Royal Air Force – RAF), a następnie osłabienie Królewskiej Marynarki (Royal Navy) na tyle, żeby można było przeprawić Wehrmacht przez kanał La Manche i ostatecznie pokonać Brytyjczyków na ich terenie. Problem polegał jedynie na tym, że biorąc pod uwagę liczebność i stan wyposażenia technicznego oraz, a może nawet przede wszystkim, doktrynę, według której działało lotnictwo niemieckie, szanse na osiągnięcie choć jednego z tych celów wydawały się znikome.
Przeciwnicy: siły brytyjskie
Anglicy ocknęli się dopiero w 1935 r., kiedy premier Anthony Eden odwiedził hitlerowskie Niemcy i zobaczył, na co się zanosi. Rząd w Londynie wpadł w panikę i natychmiast zaczął rozkręcać przemysł zbrojeniowy, głównie lotniczy, który po I Wojnie Światowej uległ zapaści. Do tej pory cała produkcja samolotów skupiona była w 17 firmach lotniczych, na rzecz których pracowało 30 tys. ludzi. Możliwości wytwórcze wszystkich zakładów oscylowały wokół tylko 100 samolotów miesięcznie. Niewiele. W końcu na lotnictwo wydawano jedynie 20 mln funtów szterlingów rocznie.
Teraz wskaźnik ten zaczął się gwałtownie rosnąć. I tak w latach 1935/1936 wyniósł on 31mln funtów; w roku 1937/1938 – 88,5 mln funtów, by w 1938/1939 osiągnąć 134,5 mln, a w latach 1939/1940 aż 220,5 mln. Dzięki tym zmianom produkcja samolotów w roku 1938 oscylowała już wokół 260-300 sztuk miesięcznie, a w roku 1939 sięgnęła 400 samolotów. Nowoczesne konstrukcje myśliwskie takie jak Hawker Hurricane i Supermarine Spitfire dorównywały niemieckim maszynom myśliwskim i stanowiły poważne zagrożenie dla rajdów bombowych, które wykonywała Luftwaffe.
Bardzo istotną zmianą wprowadzoną w 1937 r. z inicjatywy ówczesnego ministra obrony sir Thomasa Inskipa było przestawienie fabryk na produkcję myśliwców, które były tańsze w produkcji od bombowców. Zarzucono jednocześnie ofensywną doktrynę użycia sił lotniczych na rzecz defensywy. Jednak w roku 1938 gotowość wojenną osiągnięto jedynie w 40 procentach. Anglicy walczyli dosłownie o każdą godzinę odwleczenia konfliktu w Europie (stąd wzięły się również haniebne ustępstwa w układzie monachijskim, skutkujące rozbiorem Czechosłowacji), zdając sobie sprawę z faktu, iż za późno zakasali rękawy, by właściwie przygotować się do wybuchu wojny z Niemcami. W sumie, według szacunkowych danych, wobec 1080 niemieckich myśliwców i 1260 średnich bombowców oraz 320 nurkujących Ju-87 Stuka Brytyjczykom udało się wystawić 754 samoloty myśliwskie jednomiejscowe i 149 dwumiejscowych. Duże nadzieje dowództwo RAF-u pokładało w broni najnowszej generacji jaką był radar, wyszkoleniu załóg oraz walce nad własnym terytorium.
Przeciwnicy: siły niemieckie
Ale i Luftwaffe miało problemy. Tacy dowódcy jak as myśliwski Adolf Galland, którzy mieli otwarte głowy i poznali arkana nowoczesnej wojny, już wtedy dostrzegali kardynalne błędy w niemieckiej doktrynie walki powietrznej. Odpowiedzialni za nie byli feldmarszałek Hermann Goering (dowódca Luftwaffe) i jego poplecznicy siedzący „przy spuście”. Niegdyś asy dwu i trójpłatowców I Wojny Światowej nie mieli przez 15 lat kontaktu z szybkim rozwojem techniki. W tym myśleniu popierał ich sam führer, zwolennik wojny ofensywnej, opartej o koncepcje włoskiego generała lotnictwa Giulio Douheta, którymi był zresztą zafascynowany. Głosił on prymat zdruzgotania przeciwnika z powietrza zmasowanymi nalotami, przez co koncepcja strategiczna Luftwaffe opierała się na bombowcach. Efekty działań w Polsce i Francji jeszcze utwierdziły Hitlera w tym przekonaniu.
W 1940 r. z 6618 samolotów bojowych jakimi dysponowała Luftwaffe tylko jedna czwarta, a mianowicie 1693 maszyny były myśliwcami. Ich miesięczna produkcja na początku 1940 r. wynosiła tylko 125 sztuk miesięcznie. Dla porównania w 1944 r. przemysł niemiecki był w stanie wypuszczać 2500 myśliwców. Również kadrowo broń ta została zepchnięta na drugi plan. Najlepszych pilotów kierowano do bombowców, a kiedy sformowano eskadry nurkujące Stukasów „stan osobowy pilotów myśliwskich przeżył nowy upust krwi” – jak pisał gen. Galland. W dodatku zamiast modyfikować doskonałą maszynę myśliwską, jaka niewątpliwie był Messerschmitt Bf-109, do lotów dalekiego zasięgu, wyprodukowano dwusilnikowego Me-110. Choć latał na duże dystanse, był ociężały, wolno przyspieszał i miał poważne problemy ze zwrotnością. Trochę na wyrost nazwano go niszczycielem. W rzeczywistości stanowił stosunkowo łatwy cel dla brytyjskich Spitfire’ów, gdyż był wolniejszy o 100 km/godz.
Przeciwnicy: Spitfire i Hurricane vs Messerschmitt 109
Do dziś trwa dyskusja „o wyższości Spitfire’a nad sto dziewiątką” i odwrotnie. Po 80 latach od czasu Bitwy o Anglię spór wydaje się być dalej nierozstrzygnięty. Zacznijmy więc od maszyny brytyjskiej. Zaprojektowany w wytwórni Supermarine pomiędzy 1931 a 1935 rokiem, kiedy nadano mu nazwę „Choleryk”, czyli Spitfire. Samolot był w locie nadzwyczaj zwrotny, a przy tym łatwy w pilotażu. Maszyna miała potężną siłę ognia; była uzbrojona w 4-8 kaemy Browning 7,7 mm i dwa działka 20 mm. Ogółem wyprodukowano 1566 samolotów tej wersji. Napędzał je silnik Rolls-Royce Merlin II o mocy 1030 KM pozwalający osiągnąć prędkość 560 km/h (771 m/min wznoszenia). Spitfire miał jedną podstawową wadę. Przez konstrukcję gaźnika nie mógł pracować przy ujemnych przeciążeniach, co z kolei odbijało się na zdolnościach manewrowych samolotu. Innymi słowy przy ostrym nurkowaniu silnik się dławił. Dlatego alianccy piloci preferowali walkę kołową w płaszczyźnie poziomej, a Niemcy z kolei dzięki wtryskowi paliwa w silniku Me-109 lepsi byli w manewrach w pionie. Spitfire’y uciekały półbeczką zakończoną półpętlą w bok, a piloci „sto dziewiątek” gnali za nimi, obracając się po osi poprzecznej z wytrzeszczonymi od przeciążeń oczyma.
Hawker Hurricane był mało nowoczesną konstrukcją, ale nadal pozostawał bardzo wartościową i zwrotną maszyną, zdolną stawić czoła Messerschmittom Bf-109. Główną zaletą Hurricane’ów był bardzo dobry silnik Rolls-Royce, ten sam co w Spitfire. W dodatku użyta zamiast gaźnika sprężarka tej jednostki napędowej pozwalała na osiągnięcie na niższym pułapie większej mocy od silnika Daimler-Benz DB 601, w który wyposażone były Messerschmitty Bf-109. Hurricane rozwijał prędkość o 40 km mniejszą od Spitfire’a (wznoszenia 838 m/min) przez co swymi ośmioma kaemami 7,7 mm atakował głównie formacje bombowców, walkę z myśliwcami wroga pozostawiając Spitfire’om. Jednak w Bitwie o Anglię to Hurricane stanowił 75 proc. siły myśliwskich dywizjonów RAF-u i to na tym typie maszyny latali w 1940 r. Polacy.
Ich przeciwnikiem był uzbrojony w 2-4 kaemy i dwa działka 20 mm w skrzydłach (wersja E-3) Messerschmitt Bf-109 w wersji E (Emil). Opcjonalnie dodawano mu także bardzo skuteczne (bo łatwe w celowaniu) dodatkowe działko 20 mm strzelające poprzez wał i piastę śmigła z zapasem 20 sztuk naboi. „Sto dziewiątka” rozwijała prędkość 550 km/h (prędkość wznoszenia to 900 m/min!). Jej silnik o mocy 1100 KM miał bezpośredni wtrysk paliwa, co pozwalało na utrzymanie obrotów podczas przeciążeń i lotów odwróconych. Piloci mogli narzekać tylko na jedną rzecz. Zbyt mały zapas paliwa w tej maszynie.
Starcie – pierwsza faza
Niemcy mieli wybór pomiędzy trzema koncepcjami pokonania Anglii: totalną blokadą wysp, inwazją lub metodą Douheta – zmasowanych bombardowań. Dla Hitlera wojna przeciwko Wielkiej Brytanii była złem koniecznym i sam nie wiedział, jaką koncepcję ostatecznie wybrać. Nie znajdował również oparcia w swoim szefie lotnictwa marszałku Goeringu, który niczym mantrę powtarzał: „No to zrobię to moją Luftwaffe”.
Tzw. fazę wstępną rozpoczął niemiecki atak na brytyjskie konwoje w kanale La Manche. Wywabieni znad swojego terytorium Anglicy szybko zorientowali się, że toczenie walk nad morzem jest pozbawione większego sensu. Piloci ginęli bezpowrotnie w zimnych falach (Niemcy mieli lepsze ratownictwo morskie) razem ze swoimi strąconymi maszynami. By w przyszłości uzupełniać nieuchronne straty Fighter Command (Dowództwo Myśliwskie) zarządziło szkolenie załóg cudzoziemskich: Polaków, Czechów i Kanadyjczyków. Brytyjczycy wyciągnęli jeszcze dwa wnioski. Po pierwsze, ich system obrony powietrznej, działający w oparciu o sieć nabrzeżnych stacji radiolokacyjnych, niezbyt dobrze sobie radził z odpowiednio szybkim uruchamianiem myśliwców. Po drugie ciasny szyk formacji, w którym latali kompletnie się nie sprawdził. Piloci bardziej pilnowali odległości pomiędzy maszynami zamiast obserwować niebo. Niemcy, podobnie jak doświadczeni w walce Polacy, latali swobodnie w dwóch parach niczym koniuszki palców rozczapierzonej dłoni, a brytyjską formację nazywali „Idiotenreihe” („rząd durniów”). Ale na tym polegała właśnie pierwsza faza, w której przeciwnicy niczym bokserzy skaczą wokół siebie nie zadając silnych ciosów tylko badając mocne i słabe strony przeciwnika.
8 sierpnia Niemcy rozpoczęli pierwszą fazę ataku. Według założeń formacje bombowców miały zająć się niszczeniem lotnisk oraz dowolnie wybranych celów militarno-przemysłowych z pominięciem Londynu. Samoloty nurkujące atakowały sieć stacji radiolokacyjnych ustawionych wzdłuż wybrzeża, a rola myśliwców sprowadzała się do osłony wypraw i niszczenia maszyn przeciwnika. Był tylko jeden problem. W powietrzu na ogół wygrywał ten, kto miał przewagę wysokości i atakował od słońca. Większość spotkań miała na pułapie od 7000 do 9000 metrów nad ziemią. Startujące z Pas de Calais i półwyspu Cotentin Bf-109 po osiągnięciu tego pułapu nad brzegami Dover miały paliwa tylko na 20 minut zadań bojowych. Zasięg działania wyniósł tylko 200 km i obejmował w zasadzie tylko pd-wsch Anglię. Messerschmitty przypominały wiejskie psy, który mogły kąsać, ale tylko na długość swojego łańcucha. W dodatku w nalotach kompletnie nie sprawdziły się bombowce nurkujące Ju-87 Stuka, które nadlatywały nad cel pojedynczo, wychodząc z szyku. Po zrzuceniu ładunku i wyjściu z nurkowania stawały się łatwym łupem Spitfire’ów i Hurricanów.
Jednak taktyka niszczenia lotnisk powoli zaczynał przynosić efekty. Straty były duże i do akcji Fighter Command musiało rzucić dywizjony cudzoziemskie, w tym słynny polski „Kościuszkowski” 303. Choć wszedł do walki dopiero w ostatniej fazie Bitwy o Anglię (30 sierpnia) osiągnął najwyższy wskaźnik trafień – 59,8 pewnych. Na drugim miejscu uplasował się angielski 603 z 57,8 zwycięstw.
Jakie były powody spektakularnych sukcesów polskich lotników? Przede wszystkim świetne wyszkolenie. Podczas treningów w kraju Polacy np. nalatywali na siebie od czoła, by w ostatnich dziesiątkach sekundy wykonać unik lub ćwiczyli szyk łącznie ze startem i lądowaniem mając połączone skrzydła trzymetrową liną. Po drugie podczas wrześniowych starć musieli atakować przeciwnika z bliska ponieważ słabe uzbrojenie (2 kaemy) ich PZL-i 11 c czyniło strzelanie do Bf-109 z daleka bezsensownym. Dzięki temu jako pierwsi zastosowali najskuteczniejszą taktykę, której autorstwo przypisywali sobie później niemiecki as mjr. Erich Hartmann czy sowiecki as, późniejszy marszałek lotnictwa Aleksander Pokryszkin - otwierania ognia z jak najbliższego dystansu.
Starcie – druga faza
Kto wie jak potoczyłyby się losy II Wojny Światowej gdyby Niemcy konsekwentnie stosowali strategie niszczenia brytyjskiej naziemnej infrastruktury RAF. Jednak 6 września jeden z bombowych Heinkli zrzucił przypadkiem (nocą) swój ładunek na Londyn. W odwecie Anglicy dokonali pierwszego nalotu na Berlin. Spełnił się koszmar Hermanna Goeringa, który zapowiedział: „Jeżeli chociaż jedna bomba spadnie na Berlin, możecie mnie nazywać Meyerem”. Meyer to taki niemiecki odpowiednik naszego Nowaka czy Kowalskiego. Wściekły Hitler wraz ze swoim marszałkiem lotnictwa błyskawicznie zmienili strategię i nakazali z zemsty zrównać Londyn z ziemią. Stery dowodzenia kampanią przejął osobiście Goering vel „Meyer”. Brytyjczycy odetchnęli z ulgą. Teraz mieli spokój na lotniskach i całą Luftwaffe w jednym miejscu, dosłownie „na widelcu”.
Po tygodniu zmasowanych nalotów (w jednym brało udział aż 1000 bombowców) w stolicy Anglii zginęło 2 tys. cywilów a 10 tys. zostało rannych. 15 września Goering przygotował wielki nalot, który miał się przyczynić do przełomu w bitwie. Niemiecki atak odpierało aż 31 dywizjonów myśliwskich, w tym dwa polskie: 302. i 303. Tego dnia zestrzelono 61 samolotów wroga, tracąc 16 pilotów i 26 maszyn. Dzień uznaje się za przełomowy w bitwie o Anglię. Był to jednak zupełnie inny przełom, niż oczekiwał Goering. Dwa dni później Hitler był zmuszony przesunąć datę rozpoczęcia operacji „Lew Morski” na czas nieokreślony. Bitwa o Anglię zaczynała wygasać, by definitywnie zakończyć się 31 października 1940 r.
Luftwaffe straciło 1733 samoloty, a RAF 1087. W wyniku bombardowań śmierć poniosło 27 450 cywilów, a 32 138 zostało rannych. Osamotniona Wielka Brytania się obroniła, a marszałka niemieckich sił powietrznych Hermanna Goeringa do dziś Niemcy nazywają Meyerem. Nie mogą mu tego zapomnieć.
KUP E-WYDANIE