W wyniku kontrofensywy gen. Tadeusza Kutrzeby nad Bzurą załamał się pierwotny niemiecki plan Blitzkriegu. Jednostki szybkie Wehrmachtu wycofały się spod Warszawy, a także z linii Wisły zmuszone do gaszenia pożaru na swoich tyłach. Ponad połowa sił polskiej armii z początków kampanii jeszcze była zdolna do stawiania oporu. Większość z nich znajdowała się na terenach Kresów Wschodnich. Francja i Anglia wypowiedziały wojnę III Rzeszy i ciągle obiecywały przyjście z odsieczą. Transporty nowoczesnej broni dopływały do rumuńskich portów, by w ciągu kilku dni zostać dostarczone na tzw. przedmoście rumuńskie – ostatni bastion polskiego oporu. Losy niemieckiej ofensywy na Polskę jeszcze się nie rozstrzygnęły. Zrobiło to dopiero zdradzieckie wkroczenie Armii Czerwonej na tereny wschodniej Rzeczypospolitej. Właściwie od tego momentu należałoby mówić o początku II wojny światowej.
16 i 17 września Adolf Hitler miał wiele powodów do niepokoju. Jego dywizje pancerne – w szczególności 1. i 4. – dysponowały mniej więcej jedną trzecią stanów wyjściowych. Zapasów amunicji, w tym bomb i pocisków artyleryjskich, wystarczało zaledwie na dwa tygodnie walki. Niemcy się nie spodziewali w Polsce takich strat. Za linią Maginota powoli zbierały siły do ofensywy korpusy francuskie i brytyjskie. Od 3 września państwo Hitlera znajdowało się formalnie w stanie wojny z największymi europejskimi potęgami. Jak kania dżdżu Führer potrzebował realizacji tajnego załącznika paktu Ribbentrop–Mołotow, czyli ataku ZSRS na Polskę. Losy Blitzkriegu ciągle wisiały na włosku. Czy Francja i Anglia będą w stanie zaatakować Niemcy? To pytanie zdawało się spędzać sen z powiek dyktatora, który właśnie opuścił swoją górską siedzibę w Berchtesgaden i udał się osobiście na front. Nigdy później nie zdecydował się na taki krok.
Widać sytuacja musiała być naprawdę poważna. Zauważył to także historyk i autor książki „Przedmoście rumuńskie 1939” Wojciech Włodarkiewicz: „Po niemal dziesięciu dniach walki wojska niemieckie opanowały prawie całą zachodnią Polskę, dochodząc do środkowej Wisły i Sanu, który przekroczyły w nocy z 9 na 10 września. Mimo znaczących sukcesów Niemcy nie osiągnęli strategicznego celu, jakim było zniszczenie Wojska Polskiego w kotle na linii Wisły. Większość oddziałów polskich, poza rozbitą armią „Prusy”, wycofała się za Wisłę i San. Polacy ponosili wprawdzie znaczące straty, ale dzięki skierowaniu na front nowych dywizji wystawionych w mobilizacji powszechnej i mieszanej liczebność Wojska Polskiego nie zmalała drastycznie”.
Dziś wiemy, że alianci nie przyszli nam z odsieczą, ale czy rzeczywiście nie chcieli, czy też to sowiecki atak na Polskę przekreślił rachuby sztabu sprzymierzonych? Richard Overy, brytyjski historyk i pisarz, w książce „1939 nad przepaścią” tak opisuje opinie francuskich przywódców politycznych oraz wojskowych w na temat gotowości Francji do wojny: „Podczas zebrania Narodowej Rady Obrony, zwołanego 23 sierpnia, po uzyskaniu pierwszych wieści o porozumieniu między III Rzeszą a ZSRR, Daladier zapytał dowódców trzech rodzajów broni, czy Francja może obecnie myśleć o wojnie. Ku niezadowoleniu Bonneta [minister spraw zagranicznych – przyp. A.P.] dowódcy sił wojskowych i marynarki wojennej potwierdzili, że siła militarna Republiki i stopień jej przygotowań odpowiadają wymogom wojny. Minister lotnictwa dodał, że choć siły powietrzne Francji ustępują niemieckim, to pozwalają na skuteczną akcję zbrojną – aczkolwiek głównodowodzący francuskiego lotnictwa nie był już takim entuzjastą”.
Należy dodać, że niemieckich dowódców 16 września najbardziej niepokoiły poważne straty, jakie zadały atakującym polska obrona przeciwlotnicza i samoloty. 12 września 1939 r. w Abbeville na brytyjsko-francuskiej konferencji zdecydowano o wstrzymaniu ofensywy na Niemcy. Gen. Maurice Gamelin zaproponował, aby planowaną ofensywę przesunąć o kilka dni. Francuski wojskowy wskazywał, że istnieje konieczność zgromadzenia większej ilości ciężkiej artylerii. Zapewnił, że siły francuskie będą gotowe do podjęcia ofensywy 21 września. Zaakceptowano tę propozycję.
Wbrew powszechnie panującej opinii w Abbeville nie zapadła ostateczna decyzja o nieudzieleniu Polsce pomocy. Przesunięto tylko termin planowanej ofensywy o kilka dni. Zresztą szef Sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz w swoich wspomnieniach z kampanii wrześniowej „Pisma. Tom II, Rok 1939” pisze: „16 września szef francuskiej misji gen. Faury oświadczył mi, że wysłał do swych władz raport, w którym stwierdził, że sytuacja na froncie naszym ulega poprawie i że o ile będziemy mieli kilka dni czasu na przeprowadzenie wydanych zarządzeń, to potrafimy się utrzymać w Małopolsce wschodniej i skupić tam znaczniejsze siły, co stworzy nam nowe możliwości działania. Równocześnie jednak podał mi do wiadomości, że otrzymał zawiadomienie, iż rozpoczęcie ofensywy na zachodzie ulegnie kilkudniowej zwłoce (na 20. dzień mobilizacji, tj. 21 września), gdyż przygotowania nie zostały jeszcze zakończone”. Sprawa pomocy była „otwarta”, a co za tym idzie – nasuwa się myśl, że losy kampanii wcale nie zostały rozstrzygnięte.
W tym momencie plan Naczelnego Wodza Wojsk Polskich marsz. Edwarda Rydza-Śmigłego zakładał utworzenie tzw. przedmościa rumuńskiego, czyli ostatniego miejsca oparcia dla oddziałów stawiających zorganizowany opór na Wschodzie. Warto przy tym z całą mocą podkreślić, że plan nie był opracowywany z myślą o ewakuacji do Rumunii, chodziło jedynie o utrzymanie łączności z Zachodem. Jeszcze 4 września rząd Rumunii wyraził zgodę na transporty broni kierowane przez jej terytorium dla walczącej Polski. Dzień później taką samą decyzję podjął rząd Jugosławii, następnie rząd Grecji. Do portów rumuńskich zmierzały statki wiozące z Anglii samoloty, a w Marsylii trwał załadunek czołgów, dział, samochodów i amunicji. Romuald Szeremietiew, doktor habilitowany nauk wojskowych, a także p.o. minister obrony w III RP, wskazuje na jeszcze jeden aspekt: „Na zapleczu frontu, na terenach wschodnich województw RP zaczęła funkcjonować administracja, uruchamiano ewakuowane fabryki zbrojeniowe, masy rezerwistów (ponad 500 tys.) trafiły do ośrodków odtwarzania i formowania jednostek wojskowych – po 14 września ilościowo siły znajdujące się na zapleczu frontu były większe od wojsk zaangażowanych bezpośrednio w działania wojenne na froncie. W drugim tygodniu wojny na terenach wschodnich RP wykonano gigantyczną pracę organizacyjną”.
Podejmując 13 września decyzję, Naczelny Wódz zamierzał nadal prowadzić wojnę na terenie Polski i doczekać ofensywy francuskiej, która w myśl umowy miała się rozpocząć 15. dnia mobilizacji jej armii, czyli 16 września. Nie zapominajmy, że wówczas Brześć nad Bugiem stanowił prawie dokładnie geograficzny środek Rzeczypospolitej, a więc 17 września mieliśmy jeszcze czego bronić. Dodając do tego przepastne bagna Prypeci (dopiero tam zobaczylibyśmy, co naprawdę potrafi polska kawaleria), pogodę, która 16 września się załamała (skończyły się dni tzw. złotej polskiej jesieni) i fatalny stan dróg, to niemieckie Oberkommando des Heeres miałoby bardzo twardy orzech do zgryzienia.
„Dokonana 16 września ogólna ocena położenia – pisze wspomniany Wojciech Włodarkiewicz w „Przedmościu rumuńskim 1939”– zdawała się wskazywać na możliwość zorganizowania trwałego oporu na przylegającym do granicy z Rumunią i Węgrami obszarze przedmościa rumuńskiego. Rzeźba i pokrycie terenu (łańcuch Karpat oraz rzeki Stryj i Dniestr) ułatwiały przygotowanie i prowadzenie obrony, a dogodne połączenia kolejowe z Rumunią umożliwiały w przyszłości odbiór materiałów wojennych od zachodnich sojuszników. Na przedmościu rumuńskim zamierzano stawiać opór aż do momentu rozpoczęcia przez wojska Francji i Wielkiej Brytanii odciążającej ofensywy. Na tak optymistyczną ocenę położenia wpłynęły sukces gen. Sosnowskiego nad Wereszycą oraz obserwowane na całym froncie zwolnienie tempa marszu oddziałów pancernych i zmotoryzowanych nieprzyjaciela. W wielu miejscowościach niemieckie czołgi i samochody pancerne stały z powodu braku paliwa, przypuszczano więc, że w tej sytuacji pancerne i lekkie dywizje wroga nie zdołają zamknąć dróg wycofującym się na południe polskim związkom operacyjnym i taktycznym. Płk Kopański oceniał, że największym niebezpieczeństwem dla wycofującego się na południowy wschód Wojska Polskiego było nieprzyjacielskie lotnictwo”.
Nie wiadomo, jak długo mógł trwać polski opór na Kresach Wschodnich. Miesiąc? Dwa? Istniał nawet cień szansy, że jeszcze dłużej. W każdym razie na pewno, gdyby sojusznicy zdecydowali się uderzyć (czego do końca wykluczyć nie można), III Rzesza zamiast planowanego tysiąca lat skończyłaby się już w 1939 r. Tego samego zdania jest również Wiktor Suworow, były oficer i agent sowieckiego wywiadu wojskowego GRU, autor wielu książek podejmujących temat II wojny światowej: „W armii niemieckiej skończyła się benzyna. Wtargnięcie Armii Czerwonej do Polski 17 września to pomocna dłoń wyciągnięta przez Stalina do swojego szalonego przyjaciela. Bez tego cały Blitzkrieg załamałby się już w trzecim tygodniu wojny”. Jednocześnie dodaje: „I niech nasi zasłużeni pamiętnikarze nie opowiadają, że Armia Czerwona wkroczyła do Polski z obawy, że armia niemiecka z marszu poszłaby na Moskwę. Hitler nie miał takich sił. Nawet gdyby ruszył na Moskwę w październiku 1939 r., to z jego waleczną armią stałoby się dokładnie to samo, co w październiku 1941 r.: ugrzęzłaby w błocie. Armia Czerwona wkraczała do Polski, bojąc się czego innego: żeby hitlerowski Blitzkrieg się nie załamał. A on tymczasem już wyhamowywał”.
Do dziś historycy rosyjscy z uporem maniaka powtarzają, że napaść Hitlera 22 czerwca 1941 r. na Związek Sowiecki była „wiarołomstwem”. W takim razie należałoby zapytać: wobec czego? Jest tylko jedna odpowiedź. Od momentu paktu Hitlera ze Stalinem, zwanego niestety ciągle błędnie Ribbentrop–Mołotow, III Rzesza i ZSRS stały się sojusznikami, także w mniemaniu współczesnych rosyjskich historyków. A realizując tajny załącznik do układu (wspólny napad na Polskę), razem rozpętali największy konflikt w historii ludzkości jako sprzymierzeni. Prawdziwym wiarołomstwem natomiast wykazał się reżim Stalina. Złamał on bowiem pakt o nieagresji podpisany z RP w roku 1932, 5 maja 1934 przedłużony do 31 grudnia 1945 r. z pozostawieniem zasady automatycznego przedłużenia rozszerzoną na nieograniczoną liczbę razy.
Z tej historii wynika jednak pewien cenny morał. Odnosi się on do teraźniejszości. Polska musi mieć na tyle silną armię, by mogła jak najdłużej sama się bronić. Sojusznicy bowiem w końcu przyjdą z pomocą, ale – jak pokazuje przeszłość – lubią się spóźnić.
Wiktor Suworow twierdził: „Armia Czerwona wkraczała do Polski, bojąc się, żeby hitlerowski Blitzkrieg się nie załamał. A on tymczasem już wyhamowywał”
Dziś wiemy, że alianci nie przyszli nam z odsieczą, ale czy rzeczywiście nie chcieli, czy też to sowiecki atak na Polskę przekreślił rachuby sztabu sprzymierzonych?
KUP E-WYDANIE