Był 6 sierpnia 1914 r. Strzelcy stojący nad granicą między zaborem austriackim a rosyjskim nie mogli pohamować łez. Ze ściśniętymi ze wzruszenia gardłami śpiewali „Rotę”. Wyruszając w bój z krakowskich Oleandrów, wchodzili na teren Królestwa Kongresowego niesieni nadzieją – oto po 50 latach po raz kolejny miało wybuchnąć powstanie. Byli pełni młodzieńczego entuzjazmu. Wierzyli, że tym razem insurekcja się uda. Musi się udać. Że tym razem będzie lepiej niż w roku 1863. Wiele na to wskazywało. W jakich warunkach można wygrać powstanie? – pytali teoretycy. Po pierwsze, gdy wszyscy zaborcy pogrążą się w wojnie (samotna walka z którymkolwiek z nich byłaby mrzonką); po drugie, jeśli Polacy przygotują się do niego z punktu widzenia militarnego – będą w stanie wystawić własne, wyszkolone i uzbrojone oddziały; oraz po trzecie wreszcie, jeśli poprowadzi ich do boju wódz mający klasyczne cechy wybitnych przywódców, takie jak charyzma, geniusz wojenny czy elastyczność i umiejętność dokonywania modyfikacji własnych zamierzeń wobec zmiennej sytuacji (tym zawsze wygrywał Napoleon w porównaniu ze sztywno myślącymi pruskimi oficerami). O ile w przypadku insurekcji styczniowej trudno mówić o przygotowaniu do walki (wybuch został przecież wymuszony), dobrej sytuacji międzynarodowej (nadzieja na wojnę była płonna), a charyzmatyczny wódz, owszem, pojawił się, lecz w chwili gdy walka i tak była już przegrana, o tyle w roku 1914 wiele przemawiało za tym, że faktycznie plan powstańczy może się powieść…
Szli za nim, bo go pokochali
Komendant Józef Piłsudski nie na darmo studiował historię powstania styczniowego, czcząc je z jednej z strony, z drugiej – postanawiając nie powielać tamtych błędów. Wychodził ze słusznego założenia, że porażka może być przekuta w zwycięstwo, jeśli stanie się doświadczeniem, lekcją. Wychowanie na polskiej legendzie historycznej, na matczynych opowieściach o Kościuszce czy Legionach Dąbrowskiego pozostawiły w duszy i umyśle Ziuka trwały ślad. Potem, gdy dorastał, sam sięgał po ubogacające lektury i szukał wzorców. Nie tylko polskich, bo – jak wiadomo – czytał zarówno Słowackiego, jak i książki o Napoleonie. Notabene napoleoński ślad wielkości rysował się w nim bardzo silnie. Piłsudski zresztą, podobnie jak cesarz, zjednywał sobie podległych mu żołnierzy prostotą bycia, serdecznością czy zwykłym dzieleniem wojennych trudów. Strzelcy, a potem Legioniści szli za nim, bo go pokochali. Rozpatrywanie losów samych Legionów, a także wszelkich dalszych zdarzeń związanych z odzyskaniem niepodległości bez tego ważnego czynnika – miłości, jaką swego Komendanta obdarzyli jego podkomendni – jest opowieścią niepełną. Jego najbliższy współpracownik, szef sztabu 1. pułku, Kazimierz Sosnkowski tak zapamiętał dowódcę w trakcie walk pod Laskami (październik 1914), gdzie zresztą Piłsudski został ranny: „[…] był wszędzie, gdzie czuł, że chłopcy potrzebują otuchy. Był w okopach, na punkcie opatrunkowym, przy rezerwach”. Inny Legionista wspominał: „Patrzy na nas oczyma pełnymi jakiegoś żalu i męki, równie smutnymi jak dobrymi i kochającymi”.
Celem była Warszawa
Komendant i jego chłopcy czekali na wybuch wojny, by na terenie Kongresówki wzniecić powstanie. Na terenie Galicji, korzystając z prawa umożliwiającego zakładanie tzw. związków strzeleckich, można było organizować grupy paramilitarne, ćwiczyć się we władaniu bronią czy taktyce bojowej. Działalność Związku Walki Czynnej, powołanego do życia przez Kazimierza Sosnkowskiego była właśnie takim przygotowaniem do walki przez nabór, trening i szkolenie. Prowadzono „niższe kursy wojskowe”, po ukończeniu których otrzymywało się oficerską odznakę w kształcie parasola. Program ZWC zakładał „prowadzenie poza granicami caratu robót przygotowawczych oraz wykształcenie organizatorów i kierowników dla przyszłego powstania zbrojnego w zaborze rosyjskim. Dążąc do rewolucyjnego powstania Polski przeciw najazdowi moskiewskiemu, ZWC stwierdza, że celem zgodnych usiłowań ogółu jego członków jest Niepodległa Republika Demokratyczna”.
Piłsudski przewidywał, że gdy wybuchnie wojna, Rosjanie będą musieli się wycofać z Zagłębia i Kielecczyzny poza linię Wisły. Dlaczego? Wystarczy zerknąć na mapę. Po prostu w innym wypadku znaleźliby się w sytuacji, w której łatwo byłoby ich oskrzydlić i otoczyć, gdyż z jednej strony mogli zaatakować ich Niemcy, a z drugiej – Austriacy. I faktycznie w pierwszych dniach wojny Rosjanie zaczęli się z tych terenów wycofywać. W tej sytuacji strzelecka „baza wypadowa” w krakowskich Oleandrach stanowiła znakomity punt wyjścia do ataku – granica znajdowała się przecież niedaleko, dosłownie kilkanaście kilometrów dalej. Plan Piłsudskiego zakładał, że w sumie na teren Królestwa wejdzie najpierw osiem, a potem 12 kompanii. To miał być fundament powstającego wojska, którego liczebność miała wzrosnąć przez nabór prowadzony już na terenie zaboru rosyjskiego. Celem strzelców była Warszawa. Po opanowaniu stolicy Komendant chciał ogłosić niepodległość i postawić świat przed faktem dokonanym – oto jest niepodległa Polska! Plan ten, z różnych względów, się nie powiódł. Powstanie jako takie się nie udało, utworzono potem Legiony, które biły się pod rozkazami austriackimi, ale finał całego tego zamierzenia – czyli zbrojny powstańczy udział w rozpoczynającej się wojnie, połączony z działaniami dyplomatycznymi – przyniósł Polsce wolność. W tym sensie powstanie roku 1914 uważam jednak za zwycięskie – wojna, w której ochotniczo wzięli udział Polacy, skończyła się ogłoszeniem niepodległości.
Oleandry
Tereny powystawowe na krakowskich Oleandrach to miejsce, które powinniśmy uznać za kolebkę odzyskanej niepodległości. Kiedyś każdemu Polakowi na hasło „Oleandry” żywiej biło serce – wyobraźnia od razu stawiała przed oczami obraz wyruszających na bój Strzelców z I Kompanii Kadrowej. Małe dziecko obudzone w środku nocy mogło opowiedzieć, co się działo 6 sierpnia 1914 r. Dzisiaj ta pamięć mocno przyblakła. Niszczeje budynek autorstwa znakomitego architekta Adolfa Szyszko-Bohusza postawiony na miejscu wymarszu w 1934 r., a eksponaty Muzeum Czynu Niepodległościowego, które w owym budynku się mieści, pokrywają się kurzem w związku z ciągnącym się od lat konfliktem o prawo użytkowania nieruchomości pomiędzy Związkiem Legionistów a magistratem. Gdy w 2014 r., jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej, obchodziliśmy stulecie wyruszenia I Kadrowej z Oleandrów, nie nadano temu wydarzeniu odpowiedniej rangi i 6 sierpnia minął tak, że wielu Polaków nawet nie dowiedziało się o rocznicy.
Tymczasem wymarsz z Oleandrów i wszystko, co się z nim wiąże, to jedna z najpiękniejszych kart naszych bojów o niepodległość. Wystarczy wyobrazić sobie, że ze wszystkich stron, z Galicji i z Królestwa (nielegalnie przekraczano granicę), z małych miast pod Krakowem i ze Lwowa – ciągną na wezwanie Komendanta setki młodych chłopaków. Są wakacje. Owszem, od czasu, gdy 28 czerwca w Sarajewie zginął arcyksiążę Ferdynand świat stoi na krawędzi wojny, ale czy rzeczywiście ona wybuchnie? Tego nie wie nikt. Ba, sam Piłsudski sądził do ostatniej chwili, że prawdopodobieństwo rozpętania się konfliktu wynosi jedynie 35 proc. (co nie przeszkadzało mu działać tak, jakby było to 100 proc.). Zjeżdżali do Krakowa zarówno członkowie Związku Strzeleckiego, jak i Strzelca, Sokoła czy Polskich Drużyn Strzeleckich. Stawali jak na wezwanie jakiegoś mitycznego rogu – „Olifanta Niepodległości”. Niektórzy gnali nawet z zagranicy, inni, jak Orlicz-Dreszer, uciekali z wojska rosyjskiego lub austriackiego. Dojeżdżali Polacy ukrywający się do tej pory przed poborem do wojska kajzera. Biedni, często niemający mundurów lub szyjący je na własną rękę. Studenci, dziennikarze, muzycy, malarze, uczniowie gimnazjalni, harcerze, ale i ślusarze, stolarze, szewcy czy fryzjerzy. Katolicy, prawosławni, ewangelicy, żydzi. Wszyscy. Młodzi Polacy. Oficjalnie w Oleandrach, w tych wielu dziwnych budynkach pozostałych po Wystawie Architektury, odbywały się ćwiczenia. Strzelcy spali nawet w budynku teatru, na deskach sceny, a gdy wyobrażam ich sobie leżących tam pokotem, z płaszczami pod głową, to myślę, że duch Wyspiańskiego krążył między nimi; że słychać było tętent konia; że to Wernyhora jechał; że oni – to Polska właśnie.
Musieli stworzyć wspólnotę
Czasem wystarczy spojrzeć na człowieka, by wiedzieć, kto zacz. Ot, wejdzie ktoś do pomieszczenia, a my już wiemy – lubimy go lub nie albo czujemy, że nam z nim nie po drodze. Albo można wysłuchać opowieści o tylko jednym zdarzeniu z czyjegoś życia, by się zorientować – wielki on czy mały, gigant czy zwykły średniak, mocarz czy słabeusz. I tak jedna scena związana z Komendantem pozwala zrozumieć, dlaczego potem, przez całe lata, jego Legioniści szli za nim, słuchając go ślepo, widząc w nim dziedzica największych polskich wodzów, królów i hetmanów, mając go za męża opatrznościowego, za przyszłego zwycięzcę, któremu musi się udać. Wystarczy przypomnieć o rozkazie z 3 sierpnia 1914 r., wystarczy wniknąć w dusze tych chłopaków, którzy stali wyprężeni przed nim, by zrozumieć wszystko.
Najpierw tylko musimy pojąć, że choć wszyscy ci młodzieńcy, którzy zjechali do Oleandrów, owszem, myśleli o walce o wolną Polskę, owszem, chcieli przywdziewać mundury i brać karabin do ręki, ale jednocześnie byli między sobą mocno poróżnieni. Wiemy przecież, że co Polak, to inna wizja Polski, a tym bardziej wizja drogi wybicia się na niepodległość. Na terenie Królestwa Kongresowego rząd dusz polskich sprawowali Roman Dmowski i endecja. Po doświadczeniach powstania styczniowego wielu porzuciło na zawsze myśli o insurekcjach, a wizja oparcia naszego dążenia do wolności o Rosję była w praktyce wcielana w życie przez samego Dmowskiego. Inni z kolei byli przeciwni socjalistom, a ruch wojskowy Piłsudskiego kojarzył im się z socjalistyczną rewolucją. Następni znowuż rozumieli sens budowania siły wojskowej właśnie u boku Austrii, trafnie oceniając (tak jak to zrobił Piłsudski), że z wielu względów jedynie zabór austriacki daje szansę na zakonspirowane przygotowanie polskiej armii. Reasumując – wszyscy ci chłopcy nie tworzyli wcale wspólnoty. A w zamyśle Piłsudskiego musieli ją stworzyć, by stać się jednolitym wojskiem.
Wymieńcie się orzełkami
Komendant wiedział doskonale, że nasze tragiczne losy żywią się wewnętrznym konfliktem. Już czasy konfederacji barskiej to rozbicie Rzeczypospolitej na różne, zwalczające się obozy. Konstytucja 3 maja? Zarówno jej twórcy, jak i targowiczanie mieli się za gorących patriotów. Gdy w 1792 r. targowica wjeżdżała do kraju na moskiewskich bagnetach, to usta miała pełne gładkich słów o wolności.
Powstanie listopadowe – to tragiczny rozdźwięk między powstańczą młodzieżą a antypowstańczą postawą dowódców. Wreszcie powstanie styczniowe – słynny podział na białych i czerwonych, który notabene wziął się od stosunku studentów do strajku na uczelni. Wszędzie siłą niszczącą był nie tylko zaborca, była nią także nasza narodowa, wieczna waśń i niezgoda. I gdy już na marginesie zanotowaliśmy sobie tę myśl, wróćmy do Oleandrów.
Oto chłopcy ustawiają się w szeregach. Po jednej stronie Strzelcy, po drugiej Drużyniacy (członkowie Drużyn Strzeleckich). Komendant wychodzi, wygłasza do nich piękną, krótką mowę – rozkazuje wymianę orzełków. Bo trzeba wiedzieć, że strzelcy mieli orzełki swojego wzoru, a drużyniacy tzw. blachę. Mówi im – wymieńcie się waszymi symbolami na znak jedności. Sam zdejmuje swojego orzełka z maciejówki i oddaje za blachę komendanta Drużyn Strzeleckich Burchardta-Bukackiego. Ten gest oznacza ni mniej, ni więcej, tylko „odłóżcie na bok wszystkie wasze dotychczasowe pomysły, idee, frazesy, urazy, zaszłości, pretensje, żale, wizje, pomysły, sympatie i antypatie! Za chwilę idziecie w bój o Polskę. Żeby się nam udało, musimy być razem. Musimy być jednością!”.
W tamtej chwili – gdy chłopcy pod okiem Komendanta wymieniali się orzełkami, ściskali nawzajem, patrzyli w oczy bez urazy – Polska zaczęła zmartwychwstawać…
Wymarsz
Zanim ruszyli, Komendant wysyłał przez granice grupy wywiadowcze. Początkowo na teren Zagłębia, gdyż tam najpierw chciał skierować swoich Strzelców. Potem do Królestwa, w kierunku na Jędrzejów, wkroczył pierwszy patrol ułański pod dowództwem Beliny-Prażmowskiego (o nim, o romantycznej eskapadzie owej „Siódemki Beliny” i o beliniakach przeczytają państwo w odcinku zatytułowanym „Ułani”).
Decyzję o wymarszu Piłsudski podjął wieczorem 5 sierpnia i oznajmił ją w mieszkaniu Walerego Sławka, przy ul. Dunajewskiego. Co ważne, oficjalnie nie wybuchła jeszcze wojna między Austrią a Rosją! W domu Sławka był także Daszyński. Komendant uściskał się z nim serdecznie. Alarm wyznaczono na 6 sierpnia na 3.00 w nocy. Do boju miała pójść I Kompania Kadrowa. Ta, która stanowiła forpocztę i jednocześnie zalążek powstającego polskiego wojska. Dowodził nią tymczasowo Tadeusz Kasprzycki. Kompania została, jak na ówczesne możliwości, dość dobrze wyekwipowana (np. w karabiny typu Mannlicher, mundury, ładownice, skórzane tornistry). Liczyła 144 żołnierzy, ale biorąc pod uwagę jeszcze np. patrole konne czy intendenturę, w sumie możemy doliczyć się 165 ludzi. Kasprzycki, człowiek urodzony w Warszawie, lecz doskonale znający Kielce z czasów nauki, miał wprowadzić oddział składający się zresztą w przeważającej mierze z królewiaków do zaboru rosyjskiego. Wybór nie był przypadkowy. Chodziło przecież o to, że rozpoczynając wojnę, „wracamy do Polski”, do domu.
Komendant wyprowadził Kadrową poza miasto, a potem zawrócił. Zanim przeszli granicę pod Michałowicami, Tadeusz Kasprzycki „Zbigniew” ustawił ich w szeregu, aby spojrzeli przed siebie, na to, co ich czeka, na ten typowo polski krajobraz, i poczuli, że oto tam, gdzieś daleko na horyzoncie, wstaje Niepodległa. Była godzina 9.00 rano. Kasprzycki zanotował w swoim dzienniku: „I nagle przenika ostra świadomość, że zaczyna się coś nieznanego. Chwila, przeczuwana, że stanie kiedyś, w jakiejś mglistej przyszłości, zjawia się w realnych kształtach. Zaczynam nią żyć. […] Ze wzgórza widać daleko gaje, pola, pagórki ziemi kieleckiej – w słońcu uśmiechnięte. […] Komendant daleko, mamy być dla niego »coup de sonde«, na własnej skórze trzeba sprawdzić, czy jest wróg”…
Po chwili ruszyli w stronę pustych, opuszczonych przez Rosjan budynków granicznych. A tam carskie portrety, czarne orły… Wszystko na ziemię. I najważniejsze – słupy graniczne. Te słupy graniczne to był symbol całego zła, rozbiorów, grabieży polskiej ziemi. Wywracali te słupy, likwidując fałszywą granicę między Rosją a Austrią, a myślą wracali do idei, która przyświecała powstańcom styczniowym walczącym nie tylko o wolność i niepodległość, lecz i o… całość. O dawne polskie ziemie, o utraconą, wielką I Rzeczpospolitą.
Ale też wtedy, w trakcie przemówienia Kasprzyckiego, padły ważne słowa – „Rząd Narodowy”…
Rząd Narodowy
I Kompania przekroczyła granicę. Nazajutrz zajęła Miechów i parła dalej w kierunku Słomnik oraz Jędrzejowa. Tuż za nią wyruszyły dwie następne kompanie. W tym miejscu trzeba podkreślić wyraźnie – na początku sierpnia 1914 r. na teren Królestwa nie wkraczała tylko jedna kompania! Czasem można usłyszeć, jak niesieni szlachetnym patriotycznym uniesieniem mówcy wspominają o „grupce szaleńców”, która miała rzucić wyzwanie całej Rosji. Otóż nie chodziło o jedną kompanię. Po przeorganizowaniu się w Kielcach całość sił złożyła się na jeden pułk, słynny 1. Pułk Piechoty, liczący kilka tysięcy żołnierzy. Choć nawet to jest absolutną kroplą w porównaniu z siłami przeciwnika i nie można nawet marzyć o samodzielnych działaniach na skalę większą niż potyczki lub nieduże bitwy, ale też z drugiej strony nie jest to także „garstka 144 szaleńców”.
Szli w stronę wroga, wierząc w to, co przekazał im Piłsudski – że powstał polski rząd. Komendant, tuż po wyprawieniu strzelców w bój, udał się w Krakowie do siedziby Komisji Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych (KSSN), po czym powiadomił wszystkich, że w Warszawie sformował się właśnie Rząd Narodowy. I że ten rząd mianował go Komendantem Głównym powstającego wojska. Komisja zareagowała zdumieniem, ale uznała, że w takim razie będzie pełniła funkcję swego rodzaju „przedstawicielstwa” owego rządu. Aby blef zadziałał całkowicie, Komendant postanowił wykorzystać jeszcze słowo pisane i wydrukował specjalną odezwę. Pomagał mu jego współpracownik Leon Wasilewski, który tak wspominał ówczesny stan ducha Piłsudskiego: „Komendant miał wyraz oczu dość figlarny. Wówczas mieliśmy bezwzględne zaufanie do akcji Komendanta, a poza tym przejęliśmy się zupełnie serio poczuciem obowiązku stosowania się bezwzględnego do jego rozkazów. Wkraczaliśmy już bowiem w okres wojny i związanej z nią dyscypliny, a Komendanta uważaliśmy za naczelnego wodza powstania”. Warto tu zwrócić uwagę na dwie rzeczy: po pierwsze, uznanie Piłsudskiego za wodza już od pierwszych chwil walk. A po drugie, istotny element w relacjach Piłsudskiego ze Strzelcami, a potem Legionistami: zaufanie i dyscyplinę. Jeśli potem, w 1917 r., będziemy szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego tylu żołnierzy I Brygady posłuchało jego wskazań i odmówiło złożenia przysięgi na braterstwo broni z Niemcami, to już w tych pierwszych dniach wojny znajdujemy odpowiedź. To jakaś część tej wielkiej tajemnicy Piłsudskiego, tej umiejętności pociągnięcia za sobą innych, wskazania im drogi i spowodowania, by niezależnie od okoliczności trwali wierni jego rozkazom.
Wacław Jędrzejewicz po latach wyjaśniał to tak: „Głównym elementem wiążącym żołnierzy I Brygady było bezgraniczne zaufanie do obywatela Komendanta, wielka żołnierska miłość i przywiązanie, najcenniejszy dar, jaki żołnierz może dać swojemu dowódcy. To uczucie odegrało dużą rolę w Legionach, a i potem w niepodległej Polsce”.
Powstanie Rządu Narodowego, całkowicie zmyślone przez Komendanta, miało być elementem walki propagandowej. Piłsudski wiedział, że samo zaistnienie rządu jako takie już jest widomym znakiem odradzającej się Niepodległej i że jest potrzebne.
Obywatel Komendant
Jeszcze tego samego dnia wieczorem w kawiarniach krakowskich i na ścianach budynków pojawiła się odezwa o treści: „Polacy! W Warszawie utworzył się Rząd Narodowy. Obowiązkiem wszystkich Polaków jest skupić się solidarnie pod jego władzą. Komendantem polskich sił wojskowych mianowany został ob. Józef Piłsudski, którego rozporządzaniom wszyscy ulegać winni. Rząd Narodowy. Warszawa, 3 sierpnia 1914”. Potem dołączono do tego jeszcze rozkaz o numerze 1, tym razem już podpisany przez samego Komendanta Głównego.
W tytulaturze, której użyto, ukryte były sensy i znaczenia odróżniające powstające właśnie wojsko od innych formacji – czy to austriackich, czy rosyjskich. Po pierwsze, mamy tu słowo „obywatel”. Strzelcy bowiem zwracali się do siebie „obywatelu” na znak nowego, sprawiedliwego ładu społecznego, gdyż walczyli nie tylko o Polskę jako taką, lecz o Polskę nowoczesną i – mówiąc zupełnie anachronicznie, lecz terminologią przystającą do naszych czasów – „solidarną”, czym zresztą narażali się tym wszystkim, którzy mieli wojsko Piłsudskiego za socjalistyczne. Na początku legionowej odysei nie istniały także regularne stopnie wojskowe. Mieliśmy więc do czynienia z obywatelem komendantem plutonu lub obywatelem komendantem kompanii. Piłsudski był obywatelem Komendantem Głównym.
Tenże Komendant miał już niedługo ruszyć na teren Królestwa razem z pozostałymi kompaniami. 8 sierpnia był w Miechowie. Pojawiła się druga kompania pod Mieczysławem Norwidem-Neugebauerem. Wtedy doszło do wydarzenia, które nie miało żadnego znaczenia dla rozwoju sytuacji militarnej, ale jest warte wspomnienia z powodu późniejszego mitu i legendy: 9 sierpnia Piłsudski otrzymał od Eustachego Romera, właściciela majątku Czaple Małe, słynną Kasztankę…
10 sierpnia dwie kompanie strzeleckie połączyły się w batalion, nad którym dowództwo objął Sosnkowski. 12 sierpnia pod Słowikiem dołączyła do nich Komenda Główna. Jednocześnie na terenach, na które wkraczali strzelcy, zaczynały funkcjonować podległe warszawskiemu Rządowi Narodowemu komisariaty i punkty werbunkowe. Rozwieszano obwieszczenia podbijane pieczęcią rządową wzorowaną na tej z roku 1863. Z odchodzącymi Rosjanami toczono jedynie niewielkie potyczki. Obrano kierunek Kielce.
Po drodze do strzelców dołączali nieliczni ochotnicy, w tym polscy skauci…
Kieleckie okiennice
Do potocznej polszczyzny weszło sformułowanie „zamknięte kieleckie okiennice”. Jest ono krzywdzące dla Kielc, gdyż odnosi się raczej do ziemi kieleckiej, a nie miasta. Akurat w Kielcach maszerujących strzelców witano ciepło. Inaczej było jednak „w terenie” – choć i tam zdarzały się miasteczka pozytywnie nastawione do powstańczego wojska, jak Iwanowice, gdzie grała orkiestra i śpiewano hymn, lecz w przeważającej mierze na wkraczających do Królestwa pełnych entuzjazmu chłopców czekał zimny prysznic. Nie tylko nie chciano wstępować w szeregi powstańczej armii, lecz patrzono na nich wrogo – taki był efekt ponad wieku przeżytego pod rosyjskim knutem. Ludzie w Królestwie Kongresowym mówili o Rosjanach „nasi”, „nasze wojsko”. Tak było również potem, gdy do Warszawy wkraczali Niemcy. Wtedy, co piszę z bólem serca, warszawiacy dosłownie płakali za wycofującymi się Rosjanami.
Przejmujący opis takiego „przyjęcia” w Królestwie można znaleźć w pamiętniku Romana Starzyńskiego (brata słynnego prezydenta stolicy) „Cztery lata wojny w służbie Komendanta”. Jego kompania weszła do miejscowości Skała… „Jest już północ. Mimo to na rynku tłum ciekawych obserwuje przemarsz »obcego« wojska. »Nasi« – odeszli. Tych »obcych« nikt nie wita, nikt nie pozdrawia. Ciekawy tłum – patrzy i milczy. Nikt nie wyniesie szklanki wody, nikt nie poda kromki chleba. To już nie Krakowskie, nie polska Galicja, to Rosja, zaludniona szczepem mówiącym po polsku, ale czującym po rosyjsku”.
Te słowa są kluczem do zrozumienia trudności, z jaką musieli się w trakcie wojny zmierzyć Komendant Piłsudski i jego chłopcy. Nie mieli oni przeciwko sobie „jedynie” potęgi wojskowej wroga. I nie mieli także „jedynie” nad sobą potęgi wojskowej swojego „sojusznika”, czyli Austrii, a potem Niemiec (konflikt z Austriakami i Niemcami to także część trudnego losu, jaki ich czekał), ale mieli przeciwko sobie również „swoich”. Polaków myślących „po rosyjsku”, a nie „po polsku”. W tym sensie czekało ich bardzo trudne zadanie. Musieli się stać iskrą, zarzewiem, pobudzić innych, porwać za sobą.
Na wjeździe do Kielc idących strzelców i ich Komendanta powitał konny skaut Bankiewicz. Złożył meldunek. To piękny, wzruszający moment – radosna, pełna chęci do walki o ojczyznę młodość. Gotowość do ofiar, gotowość do rzucenia życia „na stos”. Ale też czająca się tuż za rogiem porażka powstania i czekający ich dwuletni mozół na polach bitew. Gorzkie doświadczenia, które potem wybrzmią w słowach „Marszu I Brygady”. Wszyscy ci chłopcy mieli jednak na czym się oprzeć. Mieli… Komendanta. „A z nami był nasz drogi wódz” – śpiewali potem, wspominając tę wyjątkową relację, która ich z nim łączyła. Obok Piłsudskiego stali jego najbliżsi – Walery Sławek, Wieniawa-Długoszowski czy kapitalny szef sztabu Kazimierz Sosnkowski… Ale o nich opowiemy w następnych odcinkach „Bohaterów Niepodległej”.
Piłsudski nie na darmo studiował historię powstania styczniowego, czcząc je z jednej z strony, z drugiej – postanawiając nie powielać tamtych błędów
Tereny powystawowe na krakowskich Oleandrach to miejsce, które powinniśmy uznać za kolebkę odzyskanej niepodległości
KUP E-WYDANIE