Styczeń 1945 r. Na zachodzie brytyjskie i amerykańskie bombowce obracają w gruzy niemieckie miasta. Adolf Hitler łudził się, że może jeszcze odmienić losy wojny za pomocą kolejnej Wunderwaffe – następnej generacji U-Bootów. Wódz III Rzeszy wierzył w plan ofensywy podwodnej na Atlantyku. By go zrealizować, musiał ewakuować swoje siły z południowego Bałtyku, a głównie II dywizjon floty podwodnej z Gdyni, personel łączności i echolokacji, bez którego U-Booty były głuche.
Ucieczka przez śniegi
Na wschodzie przedzierają się przez mroźną zimę 2 mln uciekinierów z Prus, brnąc w śniegu i ginąc na zatapianych statkach. Pierścień Armii Czerwonej zaciska się wokół Gdańska i Gdyni. 26 stycznia Rosjanie są w Malborku. Cztery dni później w swój ostatni rejs wyrusza MS Wilhelm Gustloff. W drogę wyruszyła z Gdyni także Lucie Rybandt. W 1945 r. była żoną żołnierza Wehrmachtu. Pochodzącego z Pucka Gerharda Rybandta.
„Wspomnienia wracają. A przez całe lata nawet moje dzieci nie znały moich przeżyć z Gustloffa. Bałam się. Takie były czasy, a i dziś ludzie różnie reagują. Nie wszyscy chcą zrozumieć. Ale co ja jestem winna, że taka była wojna” – opowiadała nam przed dziesięciu laty pani Łucja. Pierwszego męża poznała, kiedy był w straży rzecznej. Nosił policyjny mundur. Dostał powołanie do Wehrmachtu. Ślub wzięli na Wielkanoc 1943 r. We wrześniu przychodzi na świat ich syn Hans Jürgen. Gerhard Rybandt trafił do Jugosławii.
„30 stycznia 1945 r. miałam 22 lata, byłam młodą mężatką. Byliśmy razem kilka tygodni. Zostały zdjęcia, ale musiałam powycinać z nich postać męża. Na nich był w mundurze” – wspominała.
Nie ma żalu. Później ułożyła sobie życie. Wyszła ponownie za mąż. Ale to potem. Najpierw skończy się wojna.
Pod koniec 1944 r. do Trójmiasta napływają uciekinierzy, niosąc ze sobą straszne wieści. Łucja, dla Niemców – Lucie – widzi tych straceńców, którzy mają za sobą nieraz setki kilometrów. Marsz znaczą trupy starców, kobiet, dzieci. Ksiądz proboszcz z Oksywia zapisze w diariuszu parafialnym: „Rodzina rolników zgubiła dziecko. Znaleźliśmy biedactwo w przydrożnym rowie. Zamarznięte. Pochowaliśmy na przykościelnym cmentarzu”.
Styczeń 1945 r. był wyjątkowo mroźny. Wspomina o tym Marion Gräfin von Dönhoff (po latach główna osobowość „Die Zeit”), gdy musiała konno uciekać z rodowego majątku Friedrichstein w Prusach: „Ośnieżonymi drogami idą tysiące uciekinierów, kobiety, dzieci, starcy. Królewiec zostawiali za sobą. Budzą litość. Pod załamującym się lodem prą do Gdańska i Gdyni. Blisko 2 mln ludzi. Tobołki swoje ciągną setki kilometrów. Od czasu do czasu lód pęka i znikają w wodzie wozy, sanie, rowery”.
Operacja „Hannibal”
25 stycznia na Gustloffie zaczęła się pierwsza faza przyjmowania uchodźców. Na Wybrzeżu trwa operacja „Hannibal”. Tego dnia wojska sowieckie zdobyły Elbląg. Uciekają rzesze gnane panicznym strachem. Robi swoje nazistowska propaganda i przekazywane przez ocalałych świadków relacje z masakr i gwałtów. Do historii wojny psychologicznej przeszła tragedia mieszkańców odbitej z rąk czerwonoarmistów wsi Nemmersdorf. Uciekinierzy pełzną do Gdyni i Gdańska. Wielu zdoła dotrzeć. Wielu zginie. Przy nabrzeżach stoją statki, które mają ich zabrać w głąb Rzeszy.
Ludzie zajmowali każde wolne miejsce, kajuty, korytarze, baseny, sale restauracyjne i ogród zimowy. Ta rzesza uciekinierów w razie zatonięcia statku miała do dyspozycji 12 dużych łodzi, które mogły zabrać 700 osób, 18 łodzi motorowych dla w sumie 350 osób oraz 5 tys. kamizelek ratunkowych, a także pontony i tratwy dla 3 tys. rozbitków.
Łucji – Lucie – jej sąsiadka Gertruda Sieht, matka dwóch wesołych chłopców, ośmioletniego Haralda i 5-letniego Hansa-Jürgena, proponuje ucieczkę na pokładzie Gustloffa. Obie dobrze się znają. Lucie z chłopczykiem wynajmuje u niej pokój.
„Moja sąsiadka miała męża, który był w policji i dostał zezwolenie na wyjazd dla żony i dzieci. Chciała koniecznie, bym z moim dzieckiem z nią pojechała. Synek rok i cztery miesiące miał. On się urodził 26 września 1943 r. Słabo mówił, sylabizował parę zdań. Już zaczynał chodzić. Zabrałam się na ten statek” – opowiadała Łucja.
Mąż Gertrudy przywozi karty wstępu. Sam nie popłynie – nie może. Zostaje też ich córka. Policjant zapewnia, że rejs będzie bezpieczny, konwojowany.
„To była straszna zima. Pamiętam, że na Świętojańskiej zwały śniegu sięgały okien. Śnieżyca była taka w ten dzień, cośmy jechały na Oksywie, na ten statek, że nie było widać świata” – Łucja na statku była dwa dni. Przyglądała się. Nocą przed wyjazdem uszyła dziecku płaszczyk.
Ilu ich było?
Na Gustloffie było więcej ludzi, niż wynikałoby to z rejestru: „Wielu było takich, którzy się po prostu ukrywali bez kart wstępu. Dużo ludzi wchodziło na pokład niby w odwiedziny, a później się melinowali. To było dużo ludzi. Trudno powiedzieć ilu, bo przecież tym wówczas nie byłam zainteresowana. Wszystkie korytarze, każde przejście, stołówka były zapakowane ludźmi. Podobnie sale rozrywkowe” – wspominała Łucja.
„Kiedy wchodziłyśmy na pokład, nie policzono nas. Z dziećmi była nas piątka, ale na liście widziałam dwójkę. Małych dzieci nie rejestrowali. Wraz z sąsiadką dostałam miejsce w kajucie. W ewidencji wpisano tylko mnie i ją” – opowiadała.
W niedzielę 21 stycznia nadchodzi rozkaz Karla Dönitza – „II dywizjon szkolny przenieść do Zatoki Lubeckiej”. Hansa zabiera sprzęt i 3 tys. uchodźców. MS Wilhelm Gustloff – skład osobowy dywizjonu, batalion pomocniczy kobiet, rannych. Uchodźców z rozkazu gauleiterów Kocha i Foerstera według kryterium „niezdolny do walki”. Wejście na pokład wyłącznie za przepustką urzędu administracji.
Rozpoczął się handel kartami. Tłum koczujący od tygodni na nabrzeżu zaczyna napór na trapy. Każdy uważa, by nie dać się zepchnąć, nie cofnąć się o krok. Ci, którym udało się wejść na pokład, myślą, że są uratowani. Niemiecki burmistrz Gdyni lokuje 13-osobową rodzinę w „kabinie Hitlera” i schodzi z okrętu.
„Spotkałem człowieka, który został zaokrętowany na statek jako sanitariusz. Został później lekarzem. Dostał mój adres i napisał do mnie. To on mi powiedział, że do wieczora 29 stycznia do godz. 17 została zakończona pierwsza faza okrętowania. Na statku znalazło się wówczas 7956 uciekinierów. Jeszcze tej samej nocy i rano weszli na pokład kolejni. Już po wypłynięciu przybył statek z Pilawy, Reval, i przywiózł na pokład 500 osób. Lista pasażerów obejmowała wstępnie 4424 osoby cywilne, 918 marynarzy Kriegsmarine, 173 członków załogi, 373 kobiety z pomocniczej służby marynarki oraz 162 ciężko rannych żołnierzy. Po podjęciu kotwicy i przeliczeniu okazało się, że na pokładzie jest 8956 uchodźców” – opowiadał Heinz Schön, „liczman”.
Ilu dokładnie ludzi było na Gustloffie – tego nie dowiemy się nigdy. Jeśli było tam 8956 uchodźców, to na pokładzie transportowca było łącznie 10 582 pasażerów i marynarzy.
W morze!
Kiedy Łucja i jej sąsiadka z dziećmi jadą do portu, wieje lodowaty wiatr. Widzą jeszcze, jak schodzą na dolne pokłady dziewczęta, 17-, 20-letnie. Schodzą, by ulokować się w pustym basenie kąpielowym na siennikach i materacach. Nie wiedzą, że za dwa dni trafi w to miejsce druga torpeda. Nie zauważą, kiedy zginą.
Rankiem pojawia się zezwolenie na wyjście w morze. Głośniki nadają instrukcje. Marynarze rozdają kamizelki ratunkowe. Rozlega się syrena i gwizdek „obcy opuścić okręt”. Wieczorem Hansa i Gustloff zabierają na pokład militarne tajemnice, plany łodzi podwodnych. I tajemnicze skrzynie. Nie wolno okrętów fotografować ani filować. Nie wolno wyglądać przez okienka. Bulaje mają być przysłonięte.
Nikt nie wierzy, że coś pójdzie źle. Oficerowie z Prinz Eugen lokują rodziny na Gustloffie. Okręt jest już przeładowany uciekinierami z Memel (Kłajpedy), Elbląga, Gdańska i Gdyni.
Kapitanowie Friedrich Petersen, oficer marynarki handlowej, i Willi Zahn, dowódca konwoju, czekają na okręty konwoju. Boją się, że dalsze oczekiwanie może wywołać panikę na przepełnionym okręcie. W końcu biuro bezpieczeństwa żeglugi przesyła rozkaz wyjścia w morze na własną odpowiedzialność. Ma wyjść także Hansa. Dowódca wybiera drogę biegnącą od 12 mil do 25 mil morskich od brzegu, wolną od min. Odebrał wcześniej meldunek, że w tym rejonie nie ma wrogich łodzi podwodnych. Zarzuca szlak przybrzeżny. Węższy, ale płytszy na tyle, że uniemożliwia atak łodzi podwodnej, więc bezpieczniejszy. Załoga nie wie, że na wysokości nasady Półwyspu Helskiego czyha już gwardyjska łódź podwodna S-13, zanurzona na głębokość 60 m, a marynarze już malują na torpedach hasła: „Za Leningrad”, „Za naród sowiecki”, „Za Ojczyznę”.
Kierunek: Flensburg
30 stycznia Gustloff i Hanza wychodzą ze zgermanizowanej Gdyni w morze. Znany jest już cel podróży: Flensburg i Kilonia. W izbie porodowej na Gustloffie rodzi się dziecko.
Kpt. Friedrich Petersen, mimo że jako eskorta otrzymał jedynie poszukiwacza torped, nie czeka na pojawienie się specjalnych jednostek konwojowych.
Kiedy na wodach Zatoki Gdańskiej Hanza daje sygnał „maszyny stop” i zgłasza awarię, Gustloff rusza w dalszą drogę.
Wieje silny wiatr. Pada śnieg. Logika nakazywałaby zatrzymać się na redzie portu wojennego Hel, gdyby nie rzesza ludzi. Głos z megafonu rozkazuje, by mężczyźni zdali kamizelki. Jest ich za mało. Kamizelki mają mieć dzieci i kobiety. Na Bałtyku wysoka fala.
„Cztery pokłady miałam do pokonania. To pamiętam. Numeru kabiny już nie. Przez bulaj widziałam, że lustro wody jest blisko. Potem każdy dostał przydział jedzenia. Bulaje zaciemnione miały być i nie wolno było wychylać się przez okna. Dziecko miałam przy sobie. Przecież synek miał zaledwie 16 miesięcy i potrzebował mojego ciepła. Nie mogłabym go przytulić, gdybyśmy oboje mieli kamizelki. Nie mogłam mu założyć kamizelki. Przywiązałam go do siebie trzema szalami, by czuł moje ciepło” – opowiada Łucja. Następnego dnia Gustloff miał być we Flensburgu.
Trafiony. W celu!
Gdy Lucie karmi synka „całuskami”, bo malec nie chce jeść, na S-13 podoficer od radiolokacji melduje, że słyszy szum śruby wielkiego okrętu. Mat Winogradow dojrzał przyciemnione światła pozycyjne transportowca. Andrej Pichut mógł już ładować torpedy. Jest 30 stycznia, godz. 21.00 – okręt znajduje się na wschód od Ustki.
Atak rozpoczęli o godz. 23.06 czasu moskiewskiego (21.06). W niewielkim zanurzeniu, pół mili od kadłuba okrętu wypełnionego uchodźcami, rozlega się komenda: „Torpeda pal!”. Kolejno idą cztery. Trzy w celu. Czwarta utknęła w komorze. Nie zdążyła się uzbroić. Czterdzieści sekund później gejzery wody wzbiły się w górę. Pierwsza torpeda rozrywa dno statku na dziobie, druga wbija się w basen, a trzecia w ładownię śródokręcia.
Słychać zgrzyt blach i szum wody zalewającej kolejne pomieszczenia i ludzi. Kobiety zaczęły krzyczeć, dzieci płakać, a mężczyźni tłuc się, torując drogę. Kto się przewrócił, został zadeptany.
„Myślałam, że to mina i w najgorszym wypadku zatrzymamy się. Kiedy statek został trafiony po raz drugi, zrozumiałam, że muszę jak najszybciej wydostać się na pokład. Sąsiadka zaś najpierw dostała histerii, chwilę później na moich oczach osiwiała. To niewiarygodne, ale jej włosy zrobiły się białe jak śnieg. Dostała jakiegoś obłędu. Nie poznawała swojego starszego syna. Tuliła do siebie młodszego Jürgena, a starszego Haralda odpychała. Jej starszy zapytał mnie: »Dlaczego mama mnie nie chce?«. Odpowiedziałam mu, że jego mama jest chora i że on musi się nią opiekować. Malec ujął matkę za nogę. Po wojnie dowiedziałam się, że morze wyrzuciło ciało starszego chłopca na plażę” – wspominała Łucja.
Ratujcie!
Wybuch uszkodził lampy radionadajników. Nie działają niedoładowane akumulatory. Jeden radiotelegrafista ma sprawne radio. Rudolf Lange nadaje: „Wilhelm Gustloff, trzy trafienia torpedą. Tonie na pozycji 55,8 Nord i 17,939 Ost. Wzywa na ratunek”. Radiotelegrafista na poszukiwaczu min M-341 odbiera sygnał „SOS GTF”. Podaje go dalej. Radiowe wołanie o pomoc usłyszano też na torpedowcu Lewe. Okręt, który stanowił namiastkę konwoju, zawraca na pomoc. Po chwili w eter biegną komunikaty: „Gustloff, trzy trafienia. 12 mil morskich od Stolpmille. Ratujcie”. Jak to się stało, że na Gustloffie nie odebrano meldunku z ostrzeżeniem o łodzi podwodnej? „Das ist mir nicht bekannt geworen” (Nic do mnie nie dotarło) – powie pół wieku po tragedii Hans Weller, drugi oficer na Gustloffie.
Na pomoście „słonecznym” toczy się walka o miejsce w łodziach ratunkowych. „Wszędzie ciemność, krzyki, lamenty. Dostałam się na pokład wśród wariatów. Ludzie byli w szoku. Niektórzy myśleli, że wysiadają. Wychodzą, o ile mogą, z kajut z bagażami, z tobołkami, pościelą na plecach” – opowiada Łucja.
Ludzie ślizgają się i przewracają na oblodzonych deskach. „Tylko kobiety i dzieci!” – wołają marynarze strzegący dostępu do łodzi. Było jasne, że miejsc w szalupach i kamizelek ratunkowych jest za mało.
„Kierowałam się nie w tłum oszalałych kobiet i dzieci, nie ku lamentom i strzelaninie. Działy się rzeczy potworne. Szłam do marynarzy. Myślałam, że za chwilę nadejdzie pomoc. W końcu statek tak się przechylił, że nie widać było relingu i nie można było do niego dojść. Marynarze przechodzą przez burtę. Poprosiłam, by mi pomogli. Ręce mi opadły. Było bardzo zimno. On mi podał rękę, przeszłam jakoś tak ukosem i od tego momentu mam zamęt w głowie. Nie wiem, jak znalazłam się w wodzie. Pamiętam jedno: że jak byłam w wodzie, to już dziecka nie miałam” – wspominała Łucja.
„Kiedy mnie ocucili, okazało się, że mam całe nogi podrapane do krwi. Tonący chwytali się wszystkiego. Orali paznokciami” – dodaje kobieta.
Willi Johem, instruktor II dywizjonu, tak opisał to, co działo się tuż po godz. 21: „Zdaliśmy wachtę. W zaciemnionych korytarzach doszliśmy do kajuty. Wziąłem bochenek chleba. Chciałem ukroić kromkę, gdy statkiem wstrząsnął wielki wybuch. Morze było rozbujane. Nałożyłem kalesony, dwie pary, elegancki mundur do walizeczki. Okno kwadratowe 35 na 70 cm pokonałem jak węgorz wprost do lodowatej wody. Fale dochodziły do trzech metrów. Fala rzuciła mnie o okręt. Koledzy mnie wyciągnęli”.
Agonia
Po ataku wybucha nieopisana panika. Okręt miał już przechył na lewą burtę. Na dolnych pokładach leżą setki ciał. Statek powoli tonie. Drzwi kabin po lewej stronie nie dają się otworzyć.
„Wyobraźmy sobie tysiące osób na statku, który zbudowano dla dwóch tysięcy. Starałem się dostać do łodzi ratunkowej, do której byłem przydzielony jako sternik. Oblegały ją tłumy. Temperatura powietrza sięgała -18°C – wspomina Schön.
Łucja inaczej to przeszła: „Kurczowo się uchwyciłam pontonu. Chcieli mnie oderwać, bo byłam obciążeniem. Ale po jakimś czasie mnie wciągnęli. Tam ludzie szybko umierali. Czułam, że zasypiam. Siedziałam wśród trupów. Obok był jeden mężczyzna. Prosił mnie: »Nie zasypiaj, módl się, rozmawiaj«. Nie pamiętam, jak się to stało, że zostałam wyratowana. Tętno jeszcze biło”.
Dziewięć statków handlowych i okrętów uratowało 1252 osoby. Spośród 918 oficerów i marynarzy dywizjonu uratowało się 528. Zginęło kilkuset specjalistów szkolenia U- Bootwaffe. Spośród 373 kobiet ze służby pomocniczej – 123, ze 162 rannych żołnierzy przeżyło 86, ze 173 członków załogi – 83. Spośród 8 tys. uciekinierów zdołało ocaleć… 419 osób. Na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni w lutym 1945 r. pochowano 123 ofiary tej tragedii. Ciała zwieziono z nadmorskich plaż od Władysławowa po Ustkę.
3 maja 1945 r. brytyjskie bombowce zatapiają liniowiec Cap Arcona – ginie 6 tys. transportowanych więźniów obozów koncentracyjnych z 24 krajów, kolejne 5 tys. uciekinierów tonie po zatopieniu statku Goya. Giną m.in. przewożeni na okrętach do kolejnego obozu warszawscy powstańcy. Dwa tygodnie po storpedowaniu Gustloffa w pobliżu Ławicy Słupskiej tonie zaatakowany torpedami przez tą samą jednostkę S-13 parowiec General von Steuben z blisko 4 tys. rannych żołnierzy i uchodźców na pokładzie.
Na Gustloffie było więcej ludzi, niż wynikałoby to z rejestru: „Wielu było takich, którzy się po prostu ukrywali bez kart wstępu. Dużo ludzi wchodziło na pokład niby w odwiedziny, a później się melinowali”
Wieje silny wiatr. Pada śnieg. Logika nakazywałaby zatrzymać się na redzie portu wojennego Hel, gdyby nie rzesza ludzi. Głos z megafonu rozkazuje, by mężczyźni zdali kamizelki. Jest ich za mało
KUP E-WYDANIE