W 1863 r. Agaton Giller ledwo co przekroczył trzydziestkę, a życiowym doświadczeniem mógłby z łatwością obdzielić paru dwukrotnie nawet starszych konspiratorów. Miał już za sobą kilka miesięcy w pruskim więzieniu w Raciborzu, do którego dostał się jako 18-latek przy próbie przedostania się do Legionu Polskiego na Węgrzech. Parę lat później władze austriackie przekazały go Rosjanom, gdy jego narodowowyzwoleńcze publikacje nawet tym stosunkowo liberalnym służbom wydały się zbyt niebezpieczne. Mając więc coś koło dwudziestki, zdążył mieć już na pieńku ze wszystkimi państwami zaborczymi. Wówczas odsiedział swoje w warszawskiej Cytadeli, później zasądzono mu Syberię – początkowo trzyletnią służbę w tamtejszych batalionach karnych, po nim zaś kilkuletnie osiedlenie za Bajkałem.
Na polu rządowem
Chłodny klimat bynajmniej nie ostudził temperamentu Gillera. Nawet przeciwnie, bo w tamtym okresie Syberia tak naprawdę wrzała. Zesłani tu polscy i rosyjscy rewolucjoniści, pospołu z lokalnymi separatystami nieustannie snuli plany oderwania Syberii od Rosji (był nawet pomysł połączenia jej federacją z USA), wzniecenia wspólnego rosyjsko-polskiego powstania antycarskiego, lub przynajmniej uderzenia stąd na Rosję przy wsparciu np. Chin. Ocenić trzeba te projekty zwykle jako karkołomne, czy wręcz szalone, ale właśnie one najlepiej świadczą o atmosferze tamtego czasu i miejsca. Nie były też wyłącznie mrzonkami targanych temperamentem zesłańców – w 1833 r. np. wśród polskich żołnierzy w Omsku istotnie wykryto i w ostatniej chwili udaremniono projekt szeroko zakrojonego zbrojnego buntu, zaledwie zaś parę lat po wyjeździe Gillera, w 1866 r., takie powstanie istotnie na Zabajkalu wybuchło.
Nie wiadomo, jak głęboki był kontakt młodego konspiratora z tymi wszystkimi spiskami, ale z pewnością o walce z Rosją myślał nieustannie. Kiedy czyta się jego notatki z zesłania, trudno się oprzeć wrażeniu, że są to nie tyle osobiste wspomnienia, ile precyzyjny raport tajnego agenta, w którym notuje liczebność i rozmieszczenie garnizonów, nastroje ludności, złoża istotnych militarnie surowców i wskazuje potencjalne cele strategiczne. Pewne jest także to, że kiedy w 1860 r. wracał do Warszawy, miał już w głowie gotowy plan spisku totalnego – stworzenia nie kolejnej tajnej organizacji, lecz całej struktury konspiracyjnego państwa polskiego, które – według jego założeń – miałoby w jakimś sensie rozsadzić Rosję od środka. „Cały plan tajemnej organizacji spiskowej, z tajemnym rządem na czele, był również owocem jego pracy i namysłu” – przyznawała później jego małżonka.
On sam natomiast tak po latach streszczał ów plan: „Kraj przez sam fakt powstania nie został oswobodzony. W takim położeniu sama konieczność narodowego działania musiała natchnąć pomysł utworzenia tajemnego polskiego państwa. To tajemne państwo polskie, posiadające własne wojsko, własną administrację, własne władze skarbowe, sądy, pocztę i policję – mogłoby było przez długą trwałość i energiczną czynność podkopać zupełnie panowanie carskie bez wypowiedzenia mu wojny” – pisał i nawet wiele lat po upadku powstania styczniowego bynajmniej nie postrzegał go w kategoriach klęski. Pod wieloma względami miał zresztą rację. Stworzona przez niego „tajemna Polska” była sukcesem – zupełnie nowatorskim bytem społeczno-politycznym, niespotykaną wcześniej formą walki z okupantem, z czego zdawał sobie sprawę. Przyznawał później: „Jak bowiem twórczość polska na polu wojennym, tak też na polu polityczno-rządowem umiała zastosować się do położenia i wśród danych okoliczności i warunków, wynaleźć nowe formy i sposoby rządzenia”.
Szczyt piramidy
Z „twórczością wojskową” Giller nieco może przesadzał, bo to akurat była jedyna strona powstania, którą ewidentnie zaniedbano, co do „pola polityczno-rządowego” nie mylił się jednak zupełnie. Wymyślona przez niego Podziemna Polska składała się z zakonspirowanego Rządu, w zależności od momentu, nazywanego bądź Komitetem Centralnym Narodowym, bądź Rządem Narodowym, z paroma wariantami pomiędzy. Jego skład był płynny, sam jednak Giller widział go w formie ponadpartyjnej, kompromisowo łączącej wszystkie siły polityczne zmierzające do wyzwolenia kraju. Takie było zresztą jego prywatne stanowisko – zbyt konserwatywny dla rewolucjonistów i zbyt rewolucyjny dla konserwatystów, tylko dzięki wrodzonej charyzmie grał w KCN rolę „głosu rozsądku” ponad podziałami. Tak czy inaczej jego wizja Polski, istotnie wcielona w życie, funkcjonowała przez pewien czas doskonale.
Jak wspominał: „Rezydencją Rządu Narodowego była Warszawa, posiadająca blisko 40 000 załogi nieprzyjaciela; Rząd Narodowy pomimo tej załogi i licznej moskiewskiej jawnej i tajemnej policji, odbywał co dzień swoje posiedzenia, wydawał rozkazy, przyjmował deputacje z prowincji i posłów z zagranicy – był tylko dla Moskali tajemnym, dla Polaków zaś patriotów jawnym i przystępnym rządem. Ten fakt jawności dla swoich, a tajemniczości dla najezdników jest niezwykłym, po raz pierwszy w dziejach przejawiającym się. Rząd Narodowy był bez opozycji przez naród słuchany. Umiał rządzić, ale też mógł rządzić, znajdując wszędzie przykładne a karne posłuszeństwo”.
Sam rząd był jednak oczywiście tylko wierzchołkiem całej struktury. Zachowując podział Królestwa na województwa, w stolicy każdego z nich powoływany był komitet złożony z naczelnika wojewódzkiego i trzech podległych mu naczelników wydziałów: wojennego, administracyjnego oraz skarbowego. Wszyscy oni rekrutowali się z mieszkańców danego województwa – znali lokalne stosunki, mieli znajomości wśród urzędników carskich, a także, co nie mniej ważne, znali topografię terenu, co znacznie mogło ułatwić w przyszłości wyznaczenie celów dla partyzantki. Aby jednak utrzymać nieustanną łączność z Warszawą, osobnym stanowiskiem w każdym komitecie był komisarz. Był to w sposób jawny człowiek spoza lokalnego układu, reprezentował wyłącznie Warszawę – przekazywał polecenia konspiracyjnych władz, a także składał im raporty. Względem postanowień lokalnego komitetu przysługiwało mu prawo weta, co pozwalało odwlec daną decyzję i skonsultować ją ze stolicą. Wojewódzkie komitety tworzyły z kolei lub przynajmniej koordynowały operujące w mniejszych miejscowościach „setki” i „dziesiątki” tworzące najniższe szczeble piramidy podziemnej Polski.
Pięta Achillesowa – wojsko
Giller nie przesadzał też, pisząc, że spisek ten był niemal powszechny i obejmował wielosettysięczną rzeszę, jeśli nie bezpośrednich działaczy, to przynajmniej czynnych sympatyków. Polacy w rosyjskiej żandarmerii zapewniali mu w miarę możliwości bezpieczeństwo i dostarczali informacji, masowa też była współpraca kolejarzy i pracowników poczty, co umożliwiało z kolei Warszawie sprawną i nieprzerwaną komunikację z prowincją. I z zagranicą, bo choć brzmi to kuriozalnie, polski konspiracyjny rząd prowadził wówczas również całkiem ożywioną politykę międzynarodową. Władysław Czartoryski np. został powołany na pełnomocnika dyplomatycznego przy rządach Francji, Anglii, Włoch, Szwecji i Turcji, emigranci węgierscy zwracali się z propozycją utworzenia Legionu Węgierskiego w Polsce, negocjowano także z innymi nacjami.
Jednak bodaj najbardziej wymownym faktem świadczącym o niemal powszechnym podporządkowaniu się Polaków Rządowi Narodowemu była sprawa tzw. podatku narodowego wprowadzonego w październiku 1862 r. „tytułem nadzwyczajnej ofiary na poparcie działań dążących do wyswobodzenia ojczyzny”. Wynosił on pół procent od majątku nieruchomego, pięć procent od dochodu z innych czynności – nałożony na ogół społeczeństwa, egzekwowany był przez dłuższy czas bez poważniejszych oporów.
W ówczesnych warunkach Polska Podziemna Gillera była więc tworem niemal doskonałym i najprawdopodobniej, gdyby powstanie okazało się zwycięskie, bez większych problemów wyzwolony kraj miałby zapewnioną sprawną sieć administracyjno-rządową, gotową natychmiast do przejęcia i sprawowania władzy. Powstanie jednak nie mogło być zwycięskie, jeśli rozbudowując podziemną administrację, zapomniano o podziemnym wojsku. „Jeśli można było tak świetnie urządzić służbę cywilną, komunikacyjną etc., to zdawałoby się tym łatwiejszym jest zwrócenie uwagi na przygotowania konieczne do wojny” – nie mógł się nadziwić temu zaniedbaniu Józef Piłsudski, choć w jego pokoleniu sprawę zaniedbano w dokładnie w drugą stronę.
Agaton Giller nigdy nie był jednak żołnierzem i nie do końca ufał w siłę rozwiązań militarnych, jego otoczenie zaś zbyt było pochłonięte sporami politycznymi, by w pełni zrozumieć konieczność uzupełnienia jego koncepcji o wątek wojskowy – w tej specyficznej sytuacji kraju, bodaj najważniejszy. Żołnierzy nikt nie szkolił, mimo środków z podatku narodowego nie udało się zorganizować sprawnych kanałów dostarczenia broni. Jeśli pod względem administracyjnym ówczesna Polska Podziemna była tworem rewolucyjnie wręcz nowatorskim, to pod względem wojskowym niewiele różniła się od pospolitego ruszenia sprzed dwóch stuleci. W 1863 r. m.in. dzięki Gillerowi Polska była więc gotowa na wolność, ale kompletnie nieprzygotowana na jej zdobycie. Powstanie upadło i tym samym udowodniło po raz kolejny, że nawet najdoskonalsze systemy ponoszą porażkę w konfrontacji z niedoskonałością ludzi. Powrócił jednak w następnym w formie pełnej.
Permanentna wojna
W odróżnieniu od Gillera Michał Karaszewicz-Tokarzewski z pewnością był żołnierzem, w dodatku niejako pełnowymiarowym. Z wojowniczej konspiracji PPS Piłsudskiego, do której należał już jako nastolatek, czy z przesiąkniętych militarnym klimatem Związku Walki Czynnej i Związku Strzeleckiego, wyniósł żyłkę spiskowca, zamachowca i partyzanta – żołnierza „nielegalnego” i niekoniecznie w mundurze, walczącego w równym stopniu karabinem co sprytem. A armii austriackiej, w której służył, z Legionów czy po prostu kadry oficerskiej II RP wyniósł z kolei znakomite przygotowanie oficera liniowego. Nie tylko on – podobne doświadczenie miało całe pokolenie urodzone w latach 70.–90. XIX w. To jednak właśnie Tokarzewski – być może dlatego, że w tym zestawie stosunkowo młody – nie miał wątpliwości, że właśnie system Gillera będzie idealnym rozwiązaniem na czasy długiej okupacji, z czego ten obdarzony ponadprzeciętną inteligencją oficer zdawał sobie sprawę już po pierwszych walkach z okupantami.
Pod koniec września Karaszewicz-Tokarzewski przedarł się do bliskiej już kapitulacji Warszawy. W nocy z 20 na 21 września tego roku przeprowadził wielogodzinną rozmowę ze Stefanem Starzyńskim, nad ranem zaś powtórzył jej treści gen. Juliuszowi Rommlowi. Zanotował później: „Oświadczyłem gotowość podjęcia się odpowiedzialności za zorganizowanie zbrojnego oporu przeciw okupantom i gotowości moralnej oraz fizycznej Kraju wszczęcia otwartej walki, gdy na to pozwoli położenie wojenne (…) Po krótkiej dyskusji, a raczej wymianie moich odpowiedzi na pytania generała, otrzymałem decyzję, że generał zasadniczo akceptuje mój wniosek”. Jako jedyna osoba w kraju mająca formalne poparcie polskiego rządu, teraz już emigracyjnego, stworzył Karaszewicz-Tokarzewski Służbę Zwycięstwu Polski i przystąpił natychmiast do wcielania w życie dawnych koncepcji Gillera.
Pierwsze, co dla Tokarzewskiego i jego rozmówców było oczywiste, to, że organizacja musi mieć charakter ponadpolityczny. Karaszewicz-Tokarzewski był co prawda piłsudczykiem, przedstawicielem przedwojennej sanacji, ale nigdy nie był wobec niej bezkrytyczny. To z miejsca zapewniło mu poparcie Polskiej Partii Socjalistycznej, Stronnictwa Ludowego, Stronnictwa Demokratycznego i Stronnictwa Narodowego. W czasie kolejnych zebrań z członkami tych ugrupowań utworzono najpierw Główną Radę Polityczną, będącą niejako konspiracyjnym Sejmem RP, nieco później zaś Radę Główną Obrony Narodowej.
Jeśli chodzi o działalność polityczną, zgrabnie opisywał ją później Jan Karski: „Był to swoisty podziemny parlament utworzony przez socjalistów, ludowców, chrześcijańską demokrację i narodowców. Każde ze stronnictw mogło prowadzić własną działalność polityczną, propagandową czy społeczną. Wszystkie uznawały legalność i nadrzędność władz na wychodźstwie. Z reprezentacją stronnictw ściśle współpracował zarówno Komendant Główny Sił Zbrojnych jak i Delegat Rządu na Kraj”. Ten ostatni spełniał więc rolę premiera, któremu podlegali bezpośrednio szefowie poszczególnych resortów: propagandy, edukacji… etc. A także oplatająca cały kraj siatka administracji lokalnej, z których rozmiarów do dziś mało kto zdaje sobie sprawę. Reprezentanci władz Polskiego Państwa Podziemnego znajdowali się – podobnie jak na modelu Gillera – w najmniejszych nawet miejscowościach okupowanego kraju. Karski również to opisuje niezwykle plastycznie, ale i wiarygodnie – był świadkiem i uczestnikiem wydarzeń: „W każdym powiecie, mieście i gminie, działał przedstawiciel, który dysponując uprawnieniami wysokiego urzędnika państwowego wydawał rozporządzenia i kontaktował się z okoliczną ludnością. Osoby takie miały też pozostawać w gotowości do objęcia z chwilą wypędzenia najeźdźcy oficjalnej władzy, jako prawomocny zarząd z demokratycznego wyboru, w pełni zdolny do pokierowania życiem kraju”.
Różnica między pomysłem Gillera i usprawnieniami Karaszewicza-Tokarzewskigo polegała, jak się rzekło na kwestiach militarnych. W przypadku tego drugiego Polskie Państwo Podziemne, było państwem w stanie permanentnej wojny i podziemna armia, która już wkrótce zyska nazwę Armii Krajowej, będzie czynnikiem w tym państwie dominującym.
Bliżej powierzchni
Czy Karaszewicz-Tokarzewski rzeczywiści czerpał z Gillera, czy też zbieżność ich projektów była przypadkowa? Nigdzie nie powiedziano tego ze stuprocentową pewnością, poszlaki są jednak więcej niż mocne. Po pierwsze, Giller był publicystą niezwykle poczytnym w kręgu ludzi urodzonych w drugiej połowie XIX w., na co wskazują niezliczone wspomnienia, choćby Wacława Sieroszewskiego – również pisarza i etnografa, bliskiego przyjaciela obu braci Piłsudskich, zapewne znajomego również Karaszewicza-Tokarzewskiego. Bohaterem dla tych roczników czynił go już sam udział w pracach nad powstaniem styczniowym – będącym wówczas obiektem niezwykłego wręcz kultu. Zwłaszcza zaś w środowiskach piłsudczykowskich, gdzie Karaszewicz-Tokarzewski wychowywał się praktycznie od dziecka. Charakterystyczne też, że oprócz bliźniaczego podobieństwa założeń samej tkanki tych podziemnych państw, występowały tu nawet podobieństwa nazewnicze, by wspomnieć choćby obecnego i w 1863, i 1939 Komisarza Cywilnego.
Rzecz ciekawa – ani Giller, ani Karaszewicz-Tokarzewski nigdy nie stanęli na czele stworzonych przez siebie koncepcji. Obaj z przyczyn politycznych. Giller został odsunięty od władzy jako czynnik zbyt rewolucyjny, Karaszewicz-Tokarzewski – jako piłsudczyk (SZP została zastąpiona ZWZ działającym jednak w identycznych niemal strukturach). Ale nie mieli oto pretensji. Obaj wyemigrowali i obserwowali, jak stworzone przez nich byty zaczynają żyć własnym życiem. Obaj też wiedzieli, że chociaż ich modele kreowały Polskę „podziemną” i „tajemną”, każdy z nich przybliżał ją do wyjścia na powierzchnię.
Karaszewicz-Tokarzewski był piłsudczykiem, przedstawicielem przedwojennej sanacji, ale nigdy nie był wobec niej bezkrytyczny
Rzecz ciekawa – ani Giller, ani Karaszewicz-Tokarzewski nigdy nie stanęli na czele stworzonych przez siebie koncepcji. Obaj z przyczyn politycznych
KUP E-WYDANIE