Tomasz Lis nazwał Jarosława Kaczyńskiego „tchórzliwym bohaterem Jarusiem”. „Lech Kaczyński był tak tchórzliwy, że bał się własnego cienia” — to słowa Lecha Wałęsy. Jego żona Danuta opowiadała o tchórzliwym Jarusiu, który chrapał, kiedy inni walczyli. To wszystko pokłosie wojny totalnej o agenta „Bolka”.
Te wszystkie chamskie uwagi obrastają nieco tylko bardziej subtelnymi aluzjami polityków typu Władysława Frasyniuka, którzy wypominają Kaczyńskim stanie w drugim szeregu. I wywołują zalew memów, blogerskich popisów krasomówstwa, czasem aluzji, a czasem walenia wprost.
Niestety często walenia prostej nieprawdy. Mamy do czynienia z brutalnym politycznym starciem. A jednak jako biograf obu braci Kaczyńskich nie mogę zaakceptować mieszania różnych porządków. W przypadku przeszłości Wałęsy można się kłócić o interpretacje, ale przecież nie o podstawowe fakty.
Miał być internowany
W przypadku braci Kaczyńskich nikt nie twierdzi, że byli liderami przedsierpniowej opozycji ani ruchu „Solidarność”. Ale przedstawianie ich jako dekowników czy tchórzy jest wyjątkowo nieprzyjemnym przykładem wziętej z powietrza propagandy.
Wypada przebiec ich życiorysy do roku 1989, ale wcześniej uwaga zasadnicza. W tej wrzawie nie przebijają się najbardziej podstawowe fakty. Oto trzy lata temu Marek Kietliński, dyrektor archiwum państwowego z Białegostoku, w swojej pracy „Szkice do dziejów stanu wojennego w województwie białostockim” ujawnił garść dokumentów. Wśród nich Wykaz osób przeznaczonych do izolacji z 16 października 1980 r. Ten dokument można znaleźć na półce w białostockim oddziale IPN: Jednostka Gotowość, sygnatura 047/2227, Karta 94.
Na liście osób przeznaczonych do internowania figuruje m.in. Jarosław Kaczyński. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tam, a nie w Warszawie, jest prosta. Był wykładowcą w białostockiej filii Uniwersytetu Warszawskiego, tam zastał go Sierpień ‘80, tam pomagał jako prawnik w organizowaniu „Solidarności”. Te listy do internowania były przygotowywane wiele miesięcy naprzód, nie uwzględniały zmian w życiu tych, których dotyczyły.
Dopiero cztery dni po wprowadzeniu stanu wojennego SB, kiedy równocześnie zajmowano się setkami osób, ustaliła, co się dzieje z Jarosławem Kaczyńskim, którego działalność koncentrowała się już w tym czasie w rodzinnej Warszawie. Wezwano go do Komendy Głównej w Pałacu Mostowskich. To wtedy odbyło się przesłuchanie, podczas którego 32-letni doktor prawa kategorycznie odmówił podpisania lojalki, grożąc w charakterystyczny dla siebie impulsywny sposób samobójstwem (odmienny tekst sfałszowały potem służby specjalne III RP). Ot, cała tajemnica.
To charakterystyczne, nawet kręgi związane z PiS nie zadbały do tej pory o to, aby obecność Jarosława Kaczyńskiego na liście osób przeznaczonych do internowania odpowiednio nagłośnić. Co więcej, obaj bracia zapłacili za swoją szczerość.
Szczerość nie popłaca?
Jarosław Kaczyński w książce „O dwóch takich…”, będącej wywiadem rzeką, spisanej przez Michała Karnowskiego i przeze mnie, opowiadał przed 10 laty, jak to stan wojenny zastał go w domu, jak spał długo i jeszcze wychodząc do kościoła, nie zorientował się w sytuacji. Stało się to natychmiast powodem drwin. Tymczasem, przyznajmy, był on wtedy jednym z kilkuset, a może kilku tysięcy, szeregowych działaczy opozycji. Niemniej znalazł się w takiej sytuacji czystym przypadkiem. W tym samym czasie internowano jego brata Lecha. Ale telefony nie działały, nie było jak zawiadomić rodziny w Warszawie.
Także Lech Kaczyński szczerze opowiadał o swoich losach w latach 70. Nie stroił się w piórka kogoś, kim nie był. Przyznawał się np. do pewnej zwłoki w akcesie do Wolnych Związków Zawodowych z powodu chęci ukończenia pracy doktorskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Tych, którzy z tego drwią, zapytam: ilu ludzi myślało wtedy w ogóle o działalności opozycyjnej? Cała przedsierpniowa opozycja to kilkaset do kilku tysięcy osób, jeśli liczyć z rodzinami i osobami wspomagającymi. A ilu było wówczas Polaków? 37 milionów.
Takie wątpliwości nie pojawiały się wiosną roku 1989, kiedy — prezentując sylwetki obu braci jako kandydatów „solidarnościowych” do Senatu — „Gazeta Wyborcza” namalowała im laurki.
„Kaczory były nierozłączne podczas ubiegłorocznych strajków w Stoczni Gdańskiej, po bratersku śpiąc na jednym płacie styropianu. Niestrudzenie uczyli robotników, jak powinni korzystać z przysługujących im praw (to Lech) i co trzeba zrobić, żeby prawo w Polsce było lepsze (to Jarosław). Wieczorem obaj zasilali informacjami nieliczną grupę wspomagających strajk dziennikarzy. Cechy osobiste też mają identyczne: poczucie humoru, inteligencję i flegmatyczny spokój, który nie opuszczał ich w najbardziej dramatycznych momentach oblężenia stoczni” — te słowa artykułu Wojciecha Giełżyńskiego dotyczyły 1988 r.
Ale w sylwetce Jarosława znalazła się nawet informacja, że w roku 1979 jako działacz opozycji zbierał podpisy pod żądaniem transmitowania przez radio mszy świętej. Nikt nie miał wątpliwości, że byli działaczami opozycji przedsierpniowej, a więc tej najtrudniejszej, do pewnego momentu osamotnionej w miękko-totalitarnej Polsce gierkowskiej.
Żenująca dyskusja o KOR
Opowieść o braciach Kaczyńskich to opowieść o ludziach, którzy szukają okazji do sprzeciwienia się od wczesnych lat. To prowadzi ich jeszcze jako żoliborskich licealistów do kontaktów ze środowiskiem dawnego czerwonego harcerstwa, do którego jako synowie AK-owskiej rodziny specjalnie nie pasują. W 1968 r. jako studenci pierwszego roku ganiają się po ulicach Warszawy z milicją.
W drugiej połowie lat 70. ich drogi biegną równolegle — z prostego powodu: Lech wyjechał po studiach prawniczych pracować naukowo w Trójmieście, Jarosław pozostał w Warszawie (choć od pewnego momentu wykładał w Białymstoku). Przez jakiś czas ukrywają przed sobą opozycyjne zaangażowania. Lech to, że zbierał pieniądze na robotników z Ursusa i Radomia, Jarosław — że za pośrednictwem Jana Józefa Lipskiego, kolegi ich mamy z Instytutu Badań Literackich, związał się ze środowiskami KOR-owskimi. Kiedy już się o sobie dowiedzą, przed każdą akcją ulotkową czy inną będą się o siebie martwić.
Ponad rok temu, kiedy PiS zdecydowało się uczynić 13 grudnia najlepszym momentem dla swoich manifestacji, odbyła się żenująca dyskusja dotycząca Jarosława Kaczyńskiego. Skoro sięga po tradycję „solidarnościową”, trzeba wykazać, że nie ma prawa.
Kiedy czytało się list Jana Lityńskiego i Henryka Wujca do Michała Karnowskiego, prostujący informacje, że Kaczyński należał do KOR, można było być zadziwionym. Każdy, kto zna historię opozycji lat 70., wie, że ten byt niebędący formalną organizacją miał różne kręgi wtajemniczenia. Trudno za członków Komitetu uznawać jedynie kilkunastu, a po kooptacjach ponad 30 formalnych sygnatariuszy jego deklaracji założycielskiej. W jakim środowisku opozycji znalazł się Kaczyński, skoro wprowadzał go do niego jeden z liderów KOR Jan Józef Lipski?
Lityński i Wujec podkreślają, że Kaczyński był tylko „jednym z wielu” współpracowników Biura Interwencji KOR. Według opracowania Andrzeja Friszke współpracowników, którzy pisali podstawowe raporty na temat stanu praworządności w gierkowskiej Polsce, było… 30. To naprawdę taka potężna liczba? W „Gazecie Wyborczej” z 9 maja 1989 r. Jarosław Kaczyński był opisywany jako ważny i dzielny „współpracownik KOR”. Czy jak u Orwella mamy do czynienia z nieustannym poprawianiem historii?
Urok dawnych wspomnień
Zbigniew Romaszewski, jeden z twórców KOR, lubił przypominać charakterystyczną anegdotę. Jest 11 listopada 1979 r., opozycyjne uroczystości w katedrze św. Jana na warszawskiej Starówce. Późniejszy senator, a wtedy dzielny fizyk, orientuje się, że idą za nim krok w krok esbecy. Udaje mu się wmieszać w tłum i nagle spotyka znanego sobie już wtedy Jarka Kaczyńskiego. Wręcza mu plik trefnych ulotek i rzuca: „Za godzinę w świętym Marcinie”. Tamten ulotki przyjmuje, ale jest jakby zdziwiony. Na umówionym spotkaniu oznajmia, że nie jest Jarkiem, ale Leszkiem. „Wtedy dowiedziałem się, że jest ich dwóch” — pointował Romaszewski.
— Bywał u nas często w domu. A przede wszystkim jako emisariusz Biura Interwencji KOR jeździł w teren badać najtrudniejsze sprawy, np. zabójstwa dokonywane na zwykłych ludziach, na ogół nie z powodów politycznych, przez milicjantów lub jakieś lokalne kliki. Niosło to ze sobą duże osobiste ryzyko, choć pozwalało też poznać Polskę — wspomina Agnieszka Romaszewska, córka senatora.
Z kolei Lech Kaczyński wykłada dla robotników z Wolnych Związków Zawodowych prawo pracy, spotyka wtedy Lecha Wałęsę czy Annę Walentynowicz. To wiedzie go w sierpniu 1980 r. do stoczni. I znowu widzieliśmy niedawno żenujący spektakl, kiedy Bogdan Lis czy Bogdan Borusewicz mieli trudności z przypomnieniem sobie, że go tam wtedy widzieli. Ale gdy pod koniec lat 90. pisałem książkę o Ruchu Młodej Polski, organizacji prawicowej i głównie gdańskiej, jego liderzy Lecha Kaczyńskiego, związanego z KOR i z WZZ, pamiętali doskonale.
Co paradoksalne, kojarzony z nielegalną opozycją, z Jackiem Kuroniem, Bogdanem Borusewiczem i Andrzejem Gwiazdą Lech Kaczyński musi znieść nieufność i despekty ze strony tzw. ekspertów, typu Tadeusza Mazowieckiego, który w pewnym momencie wyprasza go nawet z pokoju. Wtedy podziały były zupełnie inne niż później i Lech Kaczyński zresztą zawsze to podkreślał. Obecność w sercu strajku czyni go z pewnością „tym ważniejszym Kaczyńskim”. Chociaż jako człowiek bliski KOR zostaje usunięty z władz związku w roku 1981, trafia do „internatu”.
Ale twierdzenia, że przy najważniejszych wydarzeniach nie było Jarosława Kaczyńskiego, nie potwierdza choćby Krzysztof Turkowski, dziś członek kierownictwa stacji Polsat, wtedy ważny działacz Studenckiego Komitetu Solidarności we Wrocławiu. W sierpniu 1980 r. był na sławnym strajku w zajezdni przy ul. Grabiszyńskiej.
— Nagle pojawił się niewysoki, młody człowiek, o którym wiedzieliśmy, że pochodzi z kręgu Romaszewskich i ma brata w Gdańsku. Był kurierem, przywiózł wiadomości, wielu działaczy KOR siedziało w aresztach. Odradziliśmy mu przechodzenie przez płot, żeby nie wpadł w ręce milicji. Wyprawiliśmy go tylnym wyjściem: ja, moja żona i Krzysztof Grzelczyk — opowiada Turkowski.
Byli w kierownictwie „S”
Niewątpliwie ze względu na obecność w Gdańsku, w centrali związku, nieco ważniejszym Kaczyńskim jest Lech. Kiedy po 13 grudnia 1981 r. zawożą go do obozu dla internowanych, Jarosław stara się znaleźć swoje miejsce w nowej, formującej się konspiracji. Przed stanem wojennym miał najbliższe kontakty z prawicującym środowiskiem „Głosu” Antoniego Macierewicza, ale ci ludzie się ukrywają, są niedostępni. Przez moment Jarosław Kaczyński działa w Ruchu Młodej Polski, a jego głównym kontaktem jest… jego obecny śmiertelny wróg, Tomasz Wołek.
Po wyjściu na wolność Lech Kaczyński staje się elementem nowego kierownictwa związku. Działa zarówno w jawnym ośrodku, jakim staje się dom Lecha Wałęsy w gdańskiej Polance, jak i po 1985 r. w konspiracyjnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Odwiedza go coraz częściej w Trójmieście Jarosław. W efekcie stają się tandemem mającym wpływ na losy nielegalnego związku. Jarosław potrafi zastąpić Lecha na zebraniu TKK.
To pewien paradoks, bo przed 13 grudnia żaden nie był Wałęsie bliski. Na dokładkę obaj stają się swoistymi politycznymi profitentami nowej sytuacji — część starych, formalnie wybranych liderów związku odsuwa się albo zostaje odsunięta. Ważni stają się ci, którzy wybili się w konspiracji.
Podczas obu strajków w Stoczni Gdańskiej w roku 1988 są tuż przy liderze, obok takich ludzi jak Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Celiński, Aleksander Hall, Adam Michnik, choć także Krzysztof Wyszkowski. Podczas tego drugiego strajku Lech Kaczyński wygłasza kluczowe przemówienie broniące zdania Wałęsy, że protest trzeba przerwać. W tym wystąpieniu pada obietnica reaktywowania „Solidarności”. Wtedy Lech Wałęsa proponuje Lechowi Kaczyńskiemu stanowisko swojego zastępcy w związku.
To prowadzi Lecha Kaczyńskiego do kariery stricte związkowej. Podczas gdy Lech Wałęsa udziela się politycznie, on administruje „Solidarnością”. Obaj bracia są zgłoszeni do Senatu i wchodzą tam wraz z całą „solidarnościową” drużyną. Dalej jest walka o wybór Wałęsy na prezydenta w roku 1990 i tworzenie Porozumienia Centrum.
Spory czy hejt?
Takie biograficzne licytacje są żenujące, ale chyba bardziej żenujące jest oskarżanie o tchórzostwo kogoś, kto pod koniec lat 70. wyprawiał się na PRL-owską prowincję, do ludzi zastraszanych przez milicję. Z takim kimś mogło się stać wszystko, chociaż — jak opowiadał sam Jarosław Kaczyński — przed najbrutalniejszym traktowaniem, kiedy był zatrzymywany przez milicję, chronił go… stopień doktora.
Późniejsze decyzje, jak ta Lecha Kaczyńskiego, żeby wejść w jednym ubraniu do stoczni na wiele dni, kosztowały ich kariery naukowe i życiową stabilizację. W latach 80. Jarosław Kaczyński ze swoim doktoratem podawał książki w BUW, bo nie było dla niego pracy.
Ktoś może powiedzieć, że sami stanęli do tej licytacji na zasługi, ale gdy się czyta wspomnienia obu braci, zauważa się od razu, że nigdy nie przypisywali sobie zbyt wiele, przeciwnie, byli nazbyt szczerzy. Nie pomniejszali też nikogo. „Ja o Wałęsie czy Mazowieckim myślę dobrze, gdy mowa o latach 80., źle, kiedy oceniam późniejsze czasy” — to uwaga Lecha Kaczyńskiego w książce „O dwóch takich…”.
Ich biografie nie są do wtłoczenia w jakąkolwiek ortodoksję. Niewątpliwie w latach 70. byli związani z KOR, a w latach 80. z linią Wałęsy. Lech Kaczyński bronił zawsze decyzji o zwołaniu okrągłego stołu, choć z niesmakiem mówił o atmosferze fraternizowania się z Kiszczakiem i widział w tym zapowiedź zasadniczego błędu: niewykorzystania tamtego historycznego momentu.
To właśnie spór nie o wcześniejsze zasługi, lecz o to, jak daleko powinna zajść rewolucja, podzielił dawnych towarzyszy i powoduje dziś furię takich ludzi jak Frasyniuk czy Lityński. Także spór o to, w jakim stopniu kultywować tradycję „Solidarności”. Kiedy PiS wzięło datę 13 grudnia na swoje partyjne sztandary (można dyskutować, czy słusznie), była to tradycja trochę opuszczona, bezpańska.
Gdyby Lech Kaczyński żył, z pewnością mocno broniłby tradycji wielonurtowej „Solidarności”. Jako prezydent uwielbiał inicjować historyczne debaty na ten temat, z udziałem rozmaitych środowisk. Jarosław Kaczyński na pokusy największych radykałów w swoim obozie, aby całe dzieje „Solidarności” przedstawiać jako jedną agenturalną ustawkę, reaguje coraz częściej milczeniem.
Ale to nie jest żaden powód, aby godzić się na obrzydliwy hejt dotyczący jego życiorysu. Milczenie to jednak coś innego niż z rozmysłem kolportowane kłamstwo.
Opowieść o braciach Kaczyńskich to opowieść o ludziach, którzy szukają okazji do sprzeciwienia się od wczesnych lat
W jakim środowisku opozycji znalazł się Kaczyński, skoro wprowadzał go do niego jeden z liderów KOR Jan Józef Lipski?
KUP E-WYDANIE