Pierwszą była plaga niemiecka wraz ze wszystkimi antenackimi mutacjami, której doświadczaliśmy od czasu bitwy pod Cedynią za Mieszka I przez Grunwald za Władysława Jagiełły po III Rzeszę Adolfa Hitlera. Drugą permanentną plagą był nasz wschodni sąsiad, rzecz ogólnie znana i dobrze zakodowana w polskiej pamięci historycznej. Trzecią plagę stanowił sąsiad północny, Szwecja, zapamiętany najbardziej za sprawą króla Karola X Gustawa, którego wojska przeszły przez zamarznięty Bałtyk i zalały – niemal dosłownie – w latach 1655–1660 ziemie Rzeczypospolitej. Był to ów „potop”, pięknie opisany w powieści Henryka Sienkiewicza, która do dziś może służyć ku „pokrzepieniu serc”. Czwartą plagą byli południowi sąsiedzi – w początkach polskiej państwowości – antenaci Czechów, potem zaś Tatarzy przychodzący z południowego wschodu i państwo otomańskie, czy wreszcie zaborczy Austriacy oraz nowożytni Czesi, którzy po I wojnie światowej przywłaszczyli sobie – niezgodnie z ustaleniami – także polską część Śląska Cieszyńskiego.
Piątą plagą stały się nasze mniejszości mające skłonności do separacji i budujące swoją tożsamość na nienawiści do wszystkiego co polskie. Nigdy nie były one perłą… lecz raczej cierniem w Koronie.
Wreszcie ostatnią, szóstą plagą stało się samo położenie geograficzne państwa polskiego. Leżało i leży ono bowiem na terenie na ogół równinnym, bez wielkich przeszkód naturalnych, nie licząc Karpat czy Bałtyku, jak widać wcale nie tak bardzo obronnych, co ułatwiało wszystkim sąsiadom i nieproszonym gościom przemieszczanie się po jego terytorium. Tu najlepszym przykładem jest marsz Tatarów na zachód, zakończony w 1241 r. bitwą pod Legnicą i śmiercią Henryka II Pobożnego.
Porcja gdybania
Współcześnie męczą nas lub będą dalej męczyć „tylko” trzy plagi. Pierwszą jest putinowska Rosja, czy każda inna, bo ten trend zawsze się utrzyma w polityce zagranicznej wschodniego sąsiada. Niezależnie, kto posiądzie władzę na Kremlu, w rosyjskich planach nigdy nie będzie miejsca na suwerenną niepodległą Polskę.
Niebezpieczną iluzją jest też przekonanie, że II wojna światowa doprowadziła do neutralizacji niemieckiego Drang nach Osten. Dostrzec go można w obfitości w wielu formach niemilitarnych, a kwestią najdalej kilku pokoleń będzie pojawienie się też dawnego quasi-pruskiego militaryzmu. Prawnukowie dzisiejszych Niemców nie będą chcieli płacić za zbrodnie przodków i upomną się o prawa „wypędzonych”, tudzież ich utracone ziemie i majątki. To „zasługa” przewidującego Stalina, który dając Polakom „ich” „pradawne ziemie piastowskie”, skonfliktował tym sposobem wszystkich, przez co zablokował na zawsze możliwość powstania polsko-niemieckiego aliansu (także z udziałem innych państewek Europy Środkowo-Wschodniej wzbogaconych na Niemcach) skierowanego przeciwko Rosji, niezależnie w jakich byłaby ona barwach. Nie zmieniła się również w niczym geografia, zwłaszcza w aspekcie przemieszczania się wojsk po równym terenie na kierunku równoleżnikowym. Może tylko mamy korzystniejszy układ granic, teoretycznie łatwiejszy do obrony, ale dzisiejsza obrona oznacza coś zupełnie innego niż 50–100 lat temu.
Tylko jak się bronić przed tymi przeciwnikami. Jeden – wschodni posiada potężny arsenał nuklearny oraz armię bardzo liczną i dość dobrze wyposażoną w broń konwencjonalną. Drugi na zachodzie jeszcze w stadium letargu, bez trudu może zbudować swoje siły nuklearne, względnie szybko uzbroić się w supernowoczesny sprzęt konwencjonalny i nowe generacje broni. I ani przynależność do Unii Europejskiej, ani do NATO nie będą tego w stanie zatrzymać. Nobel temu, kto wymyśli, jak wyglądałyby sankcje ekonomiczne wobec RFN. Solidarna odmowa przyjmowania niemieckich pieniędzy wpłacanych z ich kasy do budżetu unijnego? Zakaz handlu z RFN? Zakaz wyjazdu na „saksy” tamże? Może bojkot wszystkiego co niemieckie. Z volkswagena, opla, BMW, mercedesa, „czeskiej” skody itd. przesiąść się na zmodernizowaną syrenkę, rower lub chodzić pieszo? Zwrócić niemieckie leopardy?
Jeszcze trudniej wyobrazić sobie zbrojną interwencję NATO czy Stanów Zjednoczonych w RFN. Może z udziałem Rosji lub jakiejś innej egzotycznej koalicji? Nawet szaleńcowi taka myśl nie przyjdzie do głowy, a cóż dopiero mówić o innych głowach – brukselskich, zaprawionych alkoholem, lewactwem i różnymi dewiacjami?
Tego typu rozważania wcale licznym wydać się mogą skrajnie nieprawdopodobne, groteskowe i nierealne nawet w sferze teorii. Każde państwo musi być jednak przygotowane na najbardziej fantastyczne scenariusze, bo od tego przygotowania zależy ich byt narodowy w przypadkach ekstremalnych. Mówi się, że mamy dobre sojusze i że jesteśmy zakotwiczeni w różnych ważnych strukturach. Jednak nasze doświadczenia historyczne w dziedzinie respektowania układów, paktów o nieagresji czy gwarancji nie napawają optymizmem. Odpowiedzialni rządzący każdej opcji politycznej muszą być zawsze przygotowani na skrajnie najgorszy scenariusz.
To, co najważniejsze
Jednak to własne, niepodległe państwo jest dobrem nadrzędnym, bo jego istnienie dopiero pozwala urzeczywistniać byt narodowy w różnych jego formach. Nigdy odwrotnie. Kto tego nie rozumie, nie powinien posiadać praw obywatelskich. Duma z przynależności do własnego narodu, niezłomna wola utrzymania niepodległości za każdą cenę, nawet – jeśli „przyjdą takie terminy” – pragnienie oddania za nią życia w ofierze, co robiły całe pokolenia naszych przodków, są podstawowym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Mimo ćwierćwiecza prania mózgów oraz niszczenia naszego etosu i poczucia własnej wartości z pomocą tzw. pedagogiki wstydu nie daliśmy się ogłupić. I nie mamy się czego wstydzić. Historii Polski nie tworzyły nigdy żadne pogromy, a Jedwabne to żaden wiarygodny miernik czegokolwiek.
Nasza historia zaczęła się od spotkania z Bogiem 1050 lat temu i to jest ta podstawowa data w naszych dziejach. Nie ma dziejów przed czy po Jedwabnem. Jest za to wyśmiewana, „rozliczana” przez tych, którzy do rozliczeń nie mają żadnego prawa, nasza wiara i nasz polski Kościół. Przez wieki pozwalał nam przetrwać, wytrzymał wszystkie potopy, klęski i upadki. Bez Boga i wiary jesteśmy bezbronni, łatwi do podbicia i zniewolenia. Tylko nasi wrogowie walczą z naszą wiarą, Bogiem oraz Kościołem polskim i Powszechnym.
Czy się to komu podoba, czy nie, byliśmy od zawsze narodem wojowników (dosłownie). Budowaliśmy swoje przyszłe poczucie dumy i przynależności do cywilizacji honoru i prawdy na krwi. Od Cedyni przez Grunwald, Kahlenberg do Bitwy Warszawskiej i Monte Cassino.
Kilkadziesiąt razy powstawaliśmy przeciwko różnym najeźdźcom. Od konfederacji barskiej po pokojową rewolucję „Solidarności”. Owszem, militarnie można nas pokonać, ale to nie oznacza tak wiele. Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyliśmy też sowiecki, przeżyjemy kolejne…, antypolskie – tak ochoczo rozpowszechniane i komentowane na całym świecie. Lecz my zawsze odrodzimy się jak Feniks z popiołów i wszystko przetrwamy.
Co robić?
Mówi się, że środkiem zaradczym mogłoby być posiadanie własnej broni jądrowej. Pewnie mamy takie możliwości techniczne i intelektualne. Ale wszyscy będą przeciwko nam i utrzymanie tego w tajemnicy będzie raczej niemożliwe. Może wyżebrać od Amerykanów? Też pewnie nie zgodzą się nawet na wypożyczenie, z którego żaden pożytek. Moglibyśmy pogadać z Izraelem, ale nadzieje na korzystny bieg spraw są nikłe. Będą się bali albo zażądają gigantycznych pieniędzy za nasz „współudział” w Holokauście.
Jest jeszcze jedno państwo, odległe, z którym łączą nas serdeczne więzi w wymiarze militarnym. Pakistan jest mocarstwem nuklearnym, a jego lotnictwo wojskowe od podstaw stworzyli polscy oficerowie służący w RAF, których po zakończeniu II wojny światowej zaproszono do tego kraju i poproszono o pomoc. Walczyli po stronie pakistańskiej wraz z wyszkolonymi przez siebie pakistańskimi pilotami w wojnie z Indiami o Kaszmir w 1949 r. Grupą tą dowodził gen. Władysław Turowicz. Wypatrzył go i polskich pilotów w Anglii sam Quaidi-e-Azama Ali Jannaha, zwany Ojcem Narodu, który doprowadził do oderwania się Pakistanu od Indii. Był on pod wielkim wrażeniem wyszkolenia i bohaterstwa polskich lotników. Turowicz, który cieszył się wielką sympatią i szacunkiem w pakistańskich elitach wojskowych i wśród zwykłych pilotów, był jednym z inicjatorów pakistańskiego programu kosmicznego.
Ukoronowaniem prac Polaka, z wykształcenia inżyniera, było wystrzelenie w 1990 r. pierwszego pakistańskiego sztucznego satelity komunikacyjnego Badr-I. W związku z rozpoczęciem w 1972 r. przez Pakistan programu budowy bomby atomowej Turowiczowi powierzono zadanie stworzenia środków przenoszenia głowic jądrowych. Program ten o nazwie „Hatf” jest kontynuowany do dzisiaj, a Turowicz za całokształt swoich zasług dla Pakistanu, swojej drugiej ojczyzny, został awansowany do stopnia marszałka. Jego śmierć w 1980 r. w wypadku samochodowym jest owiana m.in. spekulacjami, że mógł zginąć w zamachu zorganizowanym przez wywiad innego państwa.
Polacy zostali zapamiętani w Pakistanie jako przyjaciele, którzy udzielili pomocy w najtrudniejszym momencie dziejów nowo powstałego państwa. Kto wie, może by oni nas też zrozumieli i nam teraz pomogli?
Akupunktura w makrokosmosie
Zastanówmy się teoretycznie, czy jest w ogóle możliwe, by państwo małe i niezbyt zasobne mogło wygrać z gigantem dysponującym arsenałem nuklearnym, czyli mówimy o uwspółcześnionej wersji walki Dawida z Goliatem, zwycięskiej dla tego – zdawałoby się – słabszego.
Wydaje się, że można taką teorię stworzyć, a nawet pojawiała się ona w kilku filmach sensacyjnych czy s.f., a jej przejawy widujemy czasami za pośrednictwem mediów. Zapewne wiele państw w wielkiej tajemnicy prowadzi badania nad tym nowym typem wojny, nawiązującym z jednej strony do zdobyczy nauki, z drugiej do zasad akupunktury.
Akupunktura to chińsko-japońska metoda leczenia polegająca na wbijaniu złotych lub srebrnych igieł w ściśle określonych punktach ciała, co wywołuje pożądane skutki zdrowotne dla organizmu człowieka. Z pewnością w ciele człowieka można też znaleźć punkty, których nakłucie może prowadzić do śmierci bądź paraliżu.
To wszystko można przenieść do cyberprzestrzeni. I wtedy można wymyśleć system obrony lub ataku doskonałego oparty na supernowoczesnych technologiach elektronicznych. Wyobraźmy sobie, że udaje nam się włamać i przeprogramować różne systemy sterowania różnych ogniw państwa i jego obronności. Że potrafimy przeprogramować obce rakiety z głowicami nuklearnymi i wystrzelić je z silosów lub z łodzi podwodnych, które zamiast uderzyć w nasze miasta, uderzą w przeciwnika lub się same zdetonują. Wyłączymy wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, telefonię komórkową, stacjonarną, system radarowy, unieruchomimy samoloty na lotniskach, zdezorganizujemy ruch w powietrzu i systemy obrony antyrakietowej. Odetniemy dostawy wody, elektryczności i ciepła. Wywołamy krach na giełdzie. Unieruchomimy pociągi, banki, pocztę, sieć produkcji i dystrybucji żywności, rurociągi i gazociągi. I to wszystko bez jednego wystrzału w tym samym czasie rzeczywistym, jedynie paroma kliknięciami.
Takie eksperymenty pewnie już były prowadzone, a pojawiające się informacje o atakach hakerskich w różnych państwach wydają się być odpowiednikami próbnych wybuchów atomowych, podczas których testuje się różne elementy oprzyrządowania, sposób ataku i inne ważne elementy. Oczywiście trzeba też mieć na uwadze budowę systemu przeciwdziałającego podobnym atakom z zewnątrz, ze strony innych państw.
Przy tej koncepcji obrony/ataku siły specjalne pełniłyby rolę igieł srebrnych lub złotych, wspomagając nakłuciami w najbardziej newralgiczne punkty organizmu nieprzyjaciela działania w cyberprzestrzeni.
Czy się to komu podoba, czy nie, od zawsze byliśmy narodem wojowników. Od Cedyni przez Grunwald, Kahlenberg do Bitwy Warszawskiej i Monte Cassino. No i „Solidarność”
Kilkadziesiąt razy powstawaliśmy przeciwko różnym najeźdźcom. Od konfederacji barskiej po pokojową rewolucję „Solidarności”. Owszem, militarnie można nas pokonać, ale to nie oznacza tak wiele