Przyszły dowódca słynnego VI baonu I Brygady urodził się 1 marca 1888 r. w Kąkolówce, podkarpackiej wsi z okolic Rzeszowa. Najpierw chodził do szkoły powszechnej w rodzinnej Kąkolówce (jego ojciec był nauczycielem), a potem, gdy miał lat 10, został wysłany do gimnazjum w Rzeszowie. Chłopak mocno przeżył rozłąkę z rodziną i w szkolnych murach było mu bardzo ciężko. Ale wtedy, już w tak młodym wieku, wykazywał się pewnymi cechami charakteru, które potem przydały się, gdy był dowódcą w Legionach. Tak wspominała pewne wydarzenie z okresu gimnazjalnego jego siostra Janina z Fleszarów Wójcicka: „Pamiętam jesienne popołudnie, gdy matka wraz ze mną i młodszą siostrą wyszła na spacer w stronę Rzeszowa, gdzie był nasz najstarszy brat. Wtem, patrząc na drogę, wijącą się w dali, matka nagle krzyknęła. Zobaczyłam drobną postać, prędko dążącą w naszą stronę. Był to Albin, który na trzy dni Wszystkich Świętych, pieszo, prawie dwadzieścia kilometrów maszerował z Rzeszowa do swojej kochanej matki, aby podzielić się z Nią swymi zmartwieniami”.
Trzeba więcej i więcej ochotników
Potem przyszły trudne lata nauki, problemów z nią związanych, choroba płuc. Fleszar miał dwie pasje – jedną z nich była geologia i zbieranie skamieniałości, drugą zaś… poezja. Sam pisał wiersze, a jednocześnie czytał, ile tylko się da. Rozumiał – wzorem promienistych, wzorem filaretów i filomatów – że przez samokształcenie może się sam udoskonalić i wyrosnąć na prawdziwego Polaka. Co ciekawe, w szkole kumpluje się z pewnym chłopakiem, z którym potem połączą go legionowe losy. Chodzi tu o Tadeusza „Wyrwę” Furgalskiego, późniejszego bohatera spod Kostiuchnówki. Obaj wspólnie spędzają czas – łażą na wycieczki geograficzne i geologiczne, a przede wszystkim dużo czytają i wymieniają się poglądami. Łączy ich ta sama myśl, to samo tętno bijące w piersi, to samo słowo budzące najszczersze uczucia – Polska.
Przełom w życiu chłopaków zaczyna się w roku 1908 – to wtedy mgliste do tej pory pomysły i nadzieje przybierają formę zorganizowanej działalności, przygotowań do mającego nadejść kolejnego powstania, do kolejnej wojny o Polskę. Oto rodzi się w Galicji polski ruch wojskowy. Najważniejszym wydarzeniem, które wpłynie na Fleszara i jego pokolenie, jest założenie w 1908 r. przez Kazimierza Sosnkowskiego, najbliższego współpracownika Józefa Piłsudskiego, Związku Walki Czynnej. Organizacja ta miała tylko jeden cel – zbrojne wywalczenie niepodległości. Albin staje się jednym z pierwszych członków ZWC i będzie potem jednym z najlepszych oficerów legionowych. Ale ważne jest nie tylko to, że 20-latek spod Rzeszowa szkoli się sam. Równie istotne – lub nawet jeszcze ważniejsze – jest to, że ma dać początek, ma być członkiem kadr. Trzeba więcej i więcej ochotników.
Fleszar rzuca się więc w wir pracy, działa wśród kółek młodzieżowych, prowadzi tajne spotkania, dyskusje, rozmowy, wszystko po to, by obudzić ducha w jak najszerszej rzeszy młodych ludzi, by do przyszłego wojska wstępowało jak najwięcej ochotników. Co się wówczas dzieje? Odpowiedź jasna – nadchodzą represje ze strony władz szkolnych, które jego działalność mają za „wywrotową”. Zostaje zagrożony wyrzuceniem ze szkoły. A jednocześnie powraca choroba płuc. Wszystko to jednak nie załamuje twardego chłopaka, nawet wręcz przeciwnie – zaczyna go hartować, wzmacniać duchowo.
Odrzuci precz kajdany
W tym początkowym okresie życia Albina Fleszara jest pewien rys, który zresztą charakteryzował nie tylko jego, lecz był immanentną cechą pokolenia młodych ówczesnych bojowników o Polskę – to troska o innych: nie wystarczy, bym sam zadbał o siebie, pogłębiał świadomość czy też uczył się sztuki wojennej, moim zadaniem jest zarażenie tą polską „pasją” innych, pobudzenie ich do działania. Innymi słowy: traktował on ideę wolnościową, którą żył, jako swego rodzaju dar, ale i zobowiązanie – trzeba było przekazywać go dalej, być „apostołem” myśli wyzwoleńczej, nieść obietnicę Dobrej Nowiny, zarażać entuzjazmem. A nie było to łatwe, gdyż większość polskiego społeczeństwa, po latach niewoli, była uśpiona. Zresztą mieli się o tym przecież boleśnie przekonać legioniści wchodzący na teren Królestwa Kongresowego w sierpniu 1914 r.
Fleszar nie tylko działał w ZWC, lecz w dodatku ukończył kurs oficerski Związku Strzeleckiego i został odznaczony przez Józefa Piłsudskiego znakiem oficerskiego „parasola”. Jednocześnie znajdował czas, by pisać wiersze. Miał talent? Tak wpisał się w albumie siostry:
Motto: Człowiek jest czemś, co należy pokonać
Kto pewien sił z zapału żagwią w dłoni
Idzie nieść brzask
Wśród czasu mrocznej toni
Szczęśliwy tem, że się nadzieją płoni!
Szczęśliwy ten, kto w łzawych dniach rozpaczy
Przemoże ból i woli ster wyznaczy
Szczęśliwy tem,
Że przyszłość sobie znaczy.
Lecz stokroć ten szczęśliwszy
Kto spętany wytęży moc
Odrzuci precz kajdany
I wolny Hymn zanuci Wyczekany!
W tym samym albumie, przy jednym z aforyzmów zamieszczonych przez kogo innego – „Łatwiej na bohaterstwo zdobyć się w życiu, niźli codzień dopełniać cichych cnót w ukryciu” – dopisał: „My musimy, jak powstańcy, pójść do boju!”. Całkiem tak, jakby wpisywał swój i innych strzelców program na najbliższy czas.
Legendarny dowódca „szóstki”
Zanim Fleszar ruszył w bój, znalazł się w wojsku austriackim, w którym służył od roku 1911 jako tzw. jednoroczny kadet. Potem poszedł na studia z geologii i geografii na Uniwersytecie Lwowskim, ciągle jednocześnie pracując dla sprawy w Związku Strzeleckim. To tu zdobywa coraz wyższą szarżę i dostaje pseudonim Satyr. Jest podporządkowany służbowo komendantowi Okręgu Lwowskiego obywatelowi Śmigłemu i bardzo szybko staje się jednym z najlepszych, najwyżej ocenianych oficerów. Czas spędza na ciągłych ćwiczeniach i manewrach. W końcu nadchodzi oczekiwany od dawna wybuch wojny. Nareszcie! Chłopcy mobilizowani rozkazem komendanta Piłsudskiego ściągają ze wszystkich stron do krakowskich Oleandrów, a on przebywa wtedy na ćwiczeniach armii austriackiej (do której został powołany). Piłsudski jednak o nim nie zapomina i występuje o przeniesienie go do polskich oddziałów. Władze austriackie wyrażają zgodę. I w ten sposób Fleszar zostaje inspektorem organizacji strzeleckich okręgu wschodniogalicyjskiego. Zajmuje się szkoleniem i organizowaniem nowych oddziałów. W Łodzi i w okolicach tworzy z ochotników dwa bataliony, które następnie zostają oddane pod komendę mjr. Ryszarda Trojanowskiego. W połowie listopada „Satyr” trafia z nimi do 1. Pułku Piechoty – tego, który był organizowany przez Piłsudskiego w trakcie kieleckiej wyprawy z sierpnia. Rozdziela swoich żołnierzy między bataliony V a VI. Sam staje na czele batalionu numer sześć. Od tej chwili jego losy będą złączone na dobre i na złe z chłopcami z „szóstki”. A sam Fleszar stanie się jej legendarnym dowódcą.
Krzywopłoty i Załęże
Listopadowy bój pod Krzywopłotami był nazywany „legionowymi Termopilami”. Opowieść o nim należy łączyć z kapitalnym wyczynem Piłsudskiego, który z jednej strony zostawia dwa bataliony do walki z nacierającą armią rosyjską (zgodnie z rozkazem austriackim), a z drugiej – pokazuje „cesarsko-królewskim” figę i z pozostałymi batalionami wymyka się z pozycji, by forsownym marszem przejść między liniami, samym frontem, aż do Krakowa. Ulina Mała (nazwa wsi, obok której biegła trasa marszu legionistów) to niesamowity czyn żołnierski, którego sukces wynikał ze śmiałego i z iście szalonego zamysłu (przerzucić prawie 2 tys. ludzi kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rosyjskiego frontu, czasem między czujkami Moskali a ich głównymi oddziałami), łutu szczęścia i w wielkiej mierze twardego charakteru naszych chłopców. Bo trzeba było wielkiej wytrwałości, by w ornej ziemi, poprzez pola, w pełnym rynsztunku, cicho jak mysz przekradająca się koło śpiącego kota, uważając na każde stuknięcie sprzączki czy zamka od karabinu, przejść kilkadziesiąt kilometrów i dojść do Krakowa.
Pod Krzywopłotami rozegrał się zaś jeden z pierwszych, mocnych bitewnych akordów tej jesieni. Już było po bitwach pod Anielinem i Laskami, gdzie śmiałe ataki na bagnety prowadzone przez Śmigłego dały popalić Rosjanom, ale tu miało dojść do heroicznej obrony wobec przeważających sił wroga. W dodatku z niewielkim wsparciem dopiero powstającej i archaicznej artylerii, którą dowodził mjr Brzoza, upamiętniony później przez Jana Lechonia w wierszu „Polonez artyleryjski”.
W bitwie pod Krzywopłotami baon dowodzony przez Fleszara poniósł największe straty. Zginęło 54 ludzi, a 130 zostało rannych. Trzeba pamiętać, że polscy żołnierze byli jeszcze młodzi i niedoświadczeni, nie zdążyli się nauczyć wojennego rzemiosła. W dodatku byli niedostatecznie wyekwipowani. Dość wspomnieć nasze archaiczne armaty strzelające dymnym prochem i wywracające się po każdym strzale… Właśnie ta, pierwsza dla Fleszara poważna bitwa odcisnęła na nim wyraźne piętno. Oto jako dowódca musiał się zmierzyć ze śmiercią podwładnych. Jedno z najtrudniejszych doświadczeń dla oficera. Jak pisali Tadeusz Biernacki oraz Jan Bratro w biografii „Satyra” z 1937 r.: „Przeżywał w swym wrażliwym sercu prawdziwy dramat na widok tylu rannych i zabitych swoich żołnierzy, których tak niedawno przecież uczył wojennego rzemiosła, a teraz wiódł na śmierć. […] Połowa VI baonu legła na polu bitwy, a pozostali przy życiu żołnierze padali sobie w ramiona i płakali z żalu, za poległymi kolegami”. Fleszar z jednej strony był dumny z odwagi i poświęcenia żołnierzy, ale z drugiej – z trudem znosił ciężar odpowiedzialności i zaczął się obwiniać.
Wiernie aż do końca
Dwa miesiące po bitwie, na obiedzie w Kobiernicy wydanym dla jego baonu, „Satyr” wstał i wygłosił taką mowę: „Pokazaliście w natarciu i w odwrocie, jak ginie, jak umiera żołnierz polski. Niestety ofiara nasza zbyt ciężką jest i bolesną… Ciężką jest dla nas, którzyśmy mieli wśród siebie tych, co pozostali tam na polach Załęża i Krzywopłotów. Ja ich już opłakałem… Dzisiejsza nasza uczta jest stypą pogrzebową, sprawowaną ku uczczeniu tych, co wiernie wypełnili rozkaz. Wiernie aż do końca! Ale jestem pewien, że nie byłoby tego, gdybyśmy wówczas mieli naszego Komendanta wśród siebie; wprawną jego kierowani dłonią zachowalibyśmy może w swych szeregach wielu z tych, co nie wrócą już nigdy. Ale stało się… Poległym cześć!… Niech żyje szósty batalion! Niech żyje pierwsza Brygada i Twórca jej Komendant Józef Piłsudski!”.
Ta przytoczona we wspomnieniach Bazgiera przemowa jest w pewnej mierze kluczowa dla zrozumienia ducha i myśli Fleszara. Jest tam wezwanie do wierności do końca, jest umiłowanie ojczyzny, jest gorzki ton dotyczący ofiar, a jednocześnie bezbrzeżne uwielbienie i przywiązanie do komendanta Piłsudskiego. Tego przywiązania i wierności uczył Fleszar swoich żołnierzy na dalszej drodze – także wtedy, gdy już po połączeniu baonów IV oraz VI z oddziałami Piłsudskiego i przemianowaniu całości na I Brygadę Legionów dowodził całym 2. pułkiem. To właśnie wtedy wziął udział w niezwykłej, śnieżnej i krwawej bitwie pod Łowczówkiem (23–26 grudnia 1914 r.). I w tej bitwie po raz kolejny patrzył na ofiarę żołnierza polskiego, wierząc uparcie w to, że walka ma głęboki sens.
Baon szedł jak zegarek
Kolejny mocny akcent życia Fleszara to bitwa pod Kostiuchnówką (4–6 lipca 1916 r.). Bitwa, która pochłonęła najwięcej legionowych ofiar w trakcie zmagań I wojny światowej, a jednocześnie jedyna, w której wzięły udział wszystkie trzy brygady. Dopiero po dwóch latach leguni z I, II i III Brygady mieli stanąć obok siebie, ramię w ramię z karabinami w ręku. Zanim to się zdarzyło, nad Nidą, a później nad Styrem, dochodziło do licznych, większych i mniejszych, zwarć z armią rosyjską, a dowodzony przez Fleszara VI baon okrywał się coraz większą chwałą i zdobywał kolejne doświadczenia bitewne. Albin pisał w listach do żony o swoich żołnierzach: „[…] Maruderów nie było! Dyscyplina wielka i baon szedł jak zegarek we wszystkim… lada dzień spodziewam się powrotu do Brygady. Humor u nas jest dobry, ochota do walki wielka, spoistość i bitność baonu niespodziewana”.
Fleszar jest już wtedy majorem, nominację od Piłsudskiego dostał w marcu 1916 r. Wszystkie sukcesy, pochwały, nagrody, o których „Satyr” nie wspomina nawet w listach do domu (!), chwaląc jedynie podkomendnych, bledną przy finalnym akcie bohaterstwa, słynnej obronie reduty Piłsudskiego w trakcie bitwy pod Kostiuchnówką.
Reduta Piłsudskiego
Wiosną 1916 r. VI baon zajął pozycje pod Garbachem. Najbardziej wysunięta w stronę linii rosyjskich pozycja została obsadzona przez dwie kompanie batalionu – redutę nazwano zaś imieniem samego Komendanta. Dlatego, a nie tylko z powodów strategicznych, nabrała dla dowódcy batalionu specjalnego znaczenia: wiedział bowiem, że jej upadek mógłby mieć fatalne przełożenie na morale reszty polskiej armii. Jeszcze zanim rozegrała się wielka bitwa, Rosjanie wielokrotnie próbowali zdobyć redutę Piłsudskiego, za każdym razem bezskutecznie. Moskale postanowili więc zrobić podkop i wysadzić Polaków w powietrze. Fleszar czynił wszystko, aby ów podkop zniszczyć, ale jednocześnie myślał o przemieszczeniu kwatery w jakieś bezpieczniejsze miejsce. W końcu, kierując kolejnymi, śmiałymi akcjami, udało mu się zniszczyć rosyjski podkop i ocalić redutę. Gdy rozgorzała bitwa pod Kostiuchnówką, Fleszar po raz kolejny, tym razem jako dowódca 7. pułku piechoty, bronił tej samej reduty, dokonując cudów waleczności. Polacy bronili się przed wielokrotnymi atakami Rosjan, przed kolejnymi falami nadciągającej piechoty, potem szarżami kawalerii, pod huraganowym ogniem artylerii. Walczono też na bagnety, a po bezpośrednim odparciu wroga trwała nieustanna wymiana ognia.
Strzelano tak długo, aż drewniane leża karabinów zaczynały dymić z gorąca, musiano je chłodzić kocami. Zamki od broni parzyły ręce, więc nauczono się otwierać je nogą, stawiając karabin kolbą na ziemi. Ta zażarta walka trwała przez dwa pełne dni. Trzeciego zarządzono odwrót. Polacy ostatni schodzili z placu boju (ta metoda często była stosowana przez Austriaków: samemu zwiać z pola bitwy, a Polaków zostawiać w osłonie), ciągle odgryzając się Rosjanom. Gdy V i VI batalion miały wziąć udział w odwrocie, Fleszar zorientował się, że na linie legionowe ruszyła potężna szarża rosyjskiej kawalerii. Natychmiast zawrócił oba bataliony. Znowu zajął pozycje. I przyjął szarżę Moskali. Po chwili Rosjanie się załamali. Na polu bitwy panowało prawdziwe piekło: biegały oszalałe, poranione konie, wyli ranni, wszędzie jak okiem sięgnąć leżały trupy. Dopiero wtedy Fleszar zezwolił na odwrót… W specjalnym rozkazie po bitwie został wyróżniony przez Piłsudskiego, wraz z Berbeckim toczącym boje o Polską Górę.
Co było dalej? Dramatyczny koniec. Śmierć w pół drogi, śmierć tuż przed brzaskiem nadziei. Fleszar, członek tzw. Rady Pułkowników, uczestniczący w sporach z Komendą Legionową o dystynkcje i szarże, słuchający o konflikcie Piłsudskiego z legionowym dowództwem, zaczął widzieć, że „sojusznicy”, przy których boku mieliśmy walczyć o niepodległość, cynicznie korzystają z naszej ofiary krwi, lecz nie chcą nic dać w zamian. Piłsudski zagroził, że rozwiąże Legiony. Podał się nawet do dymisji, by wymóc ustępstwa. Za nim zaczęli się podawać do dymisji inni oficerowie. Albin „Satyr” Fleszar myślał, że właśnie następuje koniec, że upada myśl o zbrojnym wywalczeniu Niepodległości. 3 listopada 1916 r., w szpitalu w Słonimie targnął się na swoje życie. W przedwojennych książkach nie znajdziemy informacji o prawdziwej przyczynie tej śmierci. Samobójstwo było ukrywane, z łatwych do zrozumienia powodów. Największym paradoksem tej – jakże smutnej – śmierci Fleszara było to, że dosłownie dwa dni potem cesarze niemiecki i austriacki ogłosili Akt 5 listopada – mglistą jeszcze, ale jednak już zarysowaną, obietnicę polskiej odrodzonej państwowości.
Kilka dni później w Szwajcarii zmarł Henryk Sienkiewicz, autor wspaniałej opowieści o bohaterach, którzy bronili polskich twierdz i likwidowali wrogie „podkopy”, tak jak to pod Kostiuchnówką uczynił piękny duchem, wierny do końca, mjr Albin Fleszar „Satyr”.
Listopadowy bój pod Krzywopłotami był nazywany „legionowymi Termopilami”. Opowieść o nim należy łączyć z kapitalnym wyczynem Piłsudskiego
Kolejny mocny akcent życia Fleszara to bój pod Kostiuchnówką. Bitwa, która pochłonęła najwięcej legionowych ofiar w trakcie zmagań I wojny